Jak wygląda rynek pracy w naszej branży – wiemy wszyscy. “Kandydat nasz pan”. Firmy często prześcigają się w “dogadzaniu” złowionym już programistom, kusząc różnymi dogodnościami kolejną zwierzynę. Widać to po wielu ogłoszeniach i komunikacji wychodzącej od rekruterów. A to piłkarzyki w biurze, a to konsole, a to zjeżdżalnia (sic!), a to jeszcze nie wiadomo co. Zwykłe rzutki przy tym wymiękają. Pracownicy takich placów zabaw także lubią szczycić się, jak to firma tuli ich i kołysze za pomocą powyższych zabiegów. Jacy z nas szczęściarze!
Sidła
Ale czy patrzyliście na to z innej strony? Może to nie chodzi tylko o to, aby nam, devom było dobrze? Może kryje się za tym coś więcej? Wszyscy znamy całkiem popularny slogan: biuro Twoim drugim domem! Oooooo, moment, chwila, weźcie na wstrzymanie! Z tym mam już duży problem. Mój “normalny” dom jest moim zarówno pierwszym, drugim jak i trzecim domem. Nie mieszkam na dworcu, żeby szukać domu w biurze i takie podejście zupełnie mi nie odpowiada. Biuro to miejsce, gdzie przychodzę do pracy. I opuszczam je po zakończeniu pracy. Koniec.
Biuro nigdy nie będzie moim domem.
Nikt nie powinien starać się tego zmienić.
Nie mam nic przeciwko dobrej, przyjaznej atmosferze w biurze. Ale bez przesady. Podczas rozmów z oferentami bądź beneficjentami opisywanych dev-rajów zadawałem czasami pytanie: czy jeśli przez króciutką przyjemniutką godzinkę dziennie będę korzystał z tych dogodności to muszę zostawać o godzinę dłużej w pracy? Oczywiście odpowiedź brzmi: “tak”. Więc mam o kilkadziesiąt minut mniej czasu na życie poza pracą. To mi wystarczy, dalej nawet nie drążę.
Wiecie jak ja to interpretuję, w swoim nader samolubnym i agresywnie wręcz zachowawczym podejściu do mojego czasu? Mój proces myślowy przebiega następująco: doba ma przecież tylko 24 godziny. Wcale niemało z tych godzin jest marnowane na sen. Jeśli godzinkę więcej dziennie będę spędzał w biurze, to godzinkę mniej dziennie zostanie mi na “pierdoły” niezwiązane z pracą. Coraz bardziej będę od tej pracy uzależniony. Skoro pogram w piłkarzyki z ziomkami w biurze to mniej prawdopodobne jest, że wieczorem pójdę porobić to z innymi ludźmi. Abstrahuję już nawet od tego, że nienawidzę piłkarzyków (i bilarda, i dartsów, i kręgli, etc…). Tak bardzo przyzwyczaję się do pociapania w FIFĘ w przerwie w pracy, że nie przejdę do innej firmy, która nie ma u siebie XBOXa. Do 8 godzin pracy i 1 godziny dojazdów dorzucam kolejną godzinę na “lunch” i jeszcze jedną na rozrywkę i wychodzi mi de facto nie 8 a 12 godzin. Chore.
Wielokrotnie zdarzało mi się rozmawiać z korpo-żołnierzami, którzy żalili się, że prawie nie widują swoich dzieci. “Wychodzę rano do roboty i już nie mogę doczekać się aż wrócę żeby malucha wykąpać i położyć spać!”. To jest oczywiście kwestia priorytetów i różnych uwarunkowań, ale może, gdyby uciąć z “czasu pracy” to co nie jest “pracą” to rzeczywistość wyglądałaby trochę inaczej?
Stado
Za takim podejściem kryje się jeszcze inne, niewidoczne na pierwszy rzut oka, niebezpieczeństwo: społecznościowy przymus. “Nie idziesz na pół godzinki ping ponga? Co za smutas!”. Pracowałem w wielu miejscach i kilka z nich miało takie bajery. Sumaryczny czas jaki spędziłem podczas swojego ponadtrzydziestoletniego życia na konsoli/piłkarzykach/pingpongu/czymkolwiek w czasie pracy to jedna (słownie: jedna) godzina. Tego dnia wróciłem później do domu i całe popołudnie miałem wywrócone do góry nogami. Zdecydowałem, że takie “nieoficjalne nadgodziny” to nie dla mnie. I czy to koniec historii? Bo przecież nikt mi nie “każe”. Ale nie, to nie jest koniec historii. Przez swoje podejście do takich atrakcji często byłem biurowym zamulakiem, co to bawić się nie chce. A wszyscy inni chcieli (albo tak im się wydawało). Akurat mnie to niewiele obchodziło i nawet cieszyłem się słysząc że “o 16:01 przy jego biurku zobaczysz co najwyżej dyndające słuchawki”. Przynajmniej wszystko było jasne, bez żadnych niedomówień. Ale potrafię sobie wyobrazić scenariusz, w którym ktoś spędza w pracy więcej czasu niż potrzeba bo tak wypada. Bo tak wszyscy robią. Brak takich obyczajów traktuję jako jedną z zalet pracy zdalnej.
Społecznościowy przymus: jeśli nie pasują mi nieoficjalne NADGODZINY to jestem smutas i zamulak.
Bardzo kusząco może wyglądać inny pomysł: firmowe śniadanie. Niby spoko, niby fajnie, ale w swojej nieufności widzę tutaj kolejne sidła. Dlaczego mam robić w biurze coś, czego wcale nie muszę tam robić? Śniadanie jadam albo z żoną, albo z córką. Albo nawet sam, chłonąc “częściową prawdę całą dobę” z TVN24. A tu nagle ktoś wbija się w mój dzień, bezwstydnie wychodząc poza obszar, który go bezpośrednio dotyczy. Jak nie przyjdę na firmowe śniadanie to ominą mnie ploteczki, poklepywanie po pleckach i wspólne wylewanie żali, znowu będę odludkiem.
Czy na pewno chodzi tylko o wygodę, a nie o zniewolenie przewiązane czerwoną wstążką, “sealed with a korpo-kiss”? Może po prostu skończmy z udawaniem i pozorami: rozbijmy w korytarzach namioty i się do tego biura przeprowadźmy?
Świadomość
Nawet jeśli masz aktualnie takie wygody i jesteś mega-uber-happy korzystając z nich na co dzień, zadaj sobie pytanie: czy na pewno, za każdym razem, poświęcasz ten dodatkowy czas w pełni kontrolowanie? Świadomie? Czy robisz to bo tego CHCESZ, a nie dlatego że się po prostu przyzwyczaiłeś? Albo że tak “wypada”? Albo że szef przy XBOXie jest taki przyjacielski i jak z nim pograsz to łatwiej będzie o podwyżkę? Jeśli wszystko jest pod kontrolą to świetnie, cieszę się Twoim szczęściem! Ale jeśli nie – to czy na pewno powinno tak być? Każda godzina jest na wagę złota. Czy nie ma w życiu niczego fajniejszego, na co można wykorzystać te spędzone w “chill roomie”?
Szef przy XBOXie jest taki przyjacielski… jak z nim pograsz to łatwiej będzie o podwyżkę?
Oczywiście bardzo wiele zależy od podejścia firmy do takich wynalazków. Jeśli FAKTYCZNIE chodzi o to, aby pracownikom było lepiej, to ma to swoje zalety. Znam firmy, gdzie naprawdę jest to dobra wola. I to się autentycznie CZUJE.
Nie twierdzę też, że nawet jeśli pod takim mięciutkim zalotnym “zrobimy ci dobrze” kryją się niecne zamiary to wszyscy w firmie są zepsuci. Że cały dział HR czyha tylko aby przytroczyć ogromniastą żeliwną kulę do programistycznych nóg, coby nie daj Boże nie uciekł. Może tam też nie wszyscy są świadomi niebezpieczeństw jakie niosą za sobą podobne praktyki?
Nie chodzi o to, aby wszędzie widzieć chciwych złoczyńców, czyhających na nasze – metaforycznie – życie. Ale szczególnie jeśli jesteś młody, adepcie programistycznej sztuki, i dopiero stawiasz dziewicze kroki w tej dżungli: zdawaj sobie sprawę, że nie wszystko złoto, co się świeci. Że gdzieniegdzie możesz natknąć się na podwójne dno. Błyszczący skarb to może być tylko czub góry… a raczej dołu. Kloacznego. Bo dla niektórych jesteś tylko kawałem mięcha do przemielenia. Niestety.
Dla niektórych jesteś tylko kawałem mięcha do przemielenia.
Wcale nie uważam, że programista powinien ślęczeć w ciemnej piwnicy, wdychając swąd hub gnijących na ścianach i wyczesując z włosów pajęczyny. Po prostu jak zawsze: potrzebny jest umiar. Biuro nie jest i nigdy nie będzie moim domem i nikt, nawet kierowany czystymi i szczerymi pobudkami, nie powinien starać się zmienić tego stanu rzeczy.
Ty
Przyszło Wam kiedyś do głowy, aby zakwestionować takie wygody i szukać w nich drugiego dna?
A jakie jeszcze znacie przykłady “robienia dobrze” programistom? Na pewno nie wspomniałem wszystkich wyuzdanych sposobów :). Dzielcie się!