Jakże modna jest w dzisiejszych czasach “produktywność”! Wyciskanie każdego dnia do MAXIMUM. Jak cytrynę. Sam byłem zapalonym ewangelistą tej religii. Aż naszło mnie opamiętanie i chwila refleksji.
Refleksje te nie prowadziły do wniosków, żeby zadowolić się absolutnym minimum. Nie chodzi bynajmniej o to, aby osiąść na laurach i spędzić życie oglądając kolejne edycje Big Brothera czy Klanu. Tylko: z umiarem. Robić jak najwięcej? A jakże! Ale: z głową.
Wspominałem niedawno (“Retrospekcja z 2016. I wróżby na 2017.“), że chodzi mi po głowie pomysł rozpisania się na temat produktywności w postaci poważniejszej niż tylko post na blogu. Jestem przekonany, że znaczną część takiej książki poświęciłbym…… niebezpieczeństwom związanym z NADproduktywnością! Zderzyłem się z nimi, przegrałem kilka rund, zniszczyły mnie i nikomu nie polecam.
Napierdzielanie non-stop jak różowy króliczek z wetkniętymi w anus nowiutkimi Duracellami sprawdza się, ale nie w długiej perspektywie.
Zanim jednak na poważnie zacznę dzielić się swoimi refleksjami i doświadczeniami, niech w głowach zadźwięczą te przepiękne wersety:
Growth for the sake of growth
Is the ideology of the cancer cell
Edward Abbey
Gdybym tatuował sobie cytaty, ten najprawdopodobniej znalazłby się w pierwszej trójce kandydatów.