Tydzień temu, 10 marca 2016, odbyła się druga edycja WROC#. TL;DR: .NET; konferencja; programiści; społeczność; zagrabaniczni spikerzy; mini-muzeum historii komputerów; pycha-browary; piłkarzyki; rzutki. EOT?
Nie, nie EOT.
Wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać, bo rok temu również do WRO zawitałem w tym samym celu, a później na blogu piałem z zachwytu.
Ten konkretny wypad do Wrocławia zaliczam do szczególnie udanych. Z mojego Białegostoku dostać się tam to problem nie lada. Pociągiem: z 11 godzin. Samochodem: z 6, jak się przyciśnie i Bozia dopomoże. Radość zatem niezmierną odczuć można, gdy za jednym zamachem da się więcej niż jedną sprawę na tym końcu świata załatwić. Ewentualnie można też założyć, że to ja z końca świata nos wystawiam, i pewnie to by było bliższe prawdy :).
Na szczęście właśnie tym razem jeden kamień ubił ptaków kilka. Niedziela: w samochodzie. Poniedziałek, wtorek i środa: udane szkolenie z testów. Po ocenach widzę, że nawet najgorsze w historii ludzkości zapalenie zatok tego nie zepsuło. A po 3 dniach szkoleniowej pracy: już tylko zabawa.
Najpierw specjalne, przedkonferencyjne spotkanie Wrocławskiej Grupy .NET. Masa fajnych osób, kilka wystąpień i browary za friko. Czego chcieć więcej? Ewentualnie pizzy, ale i ta była. Problemy z nagłośnieniem (a właściwie jego brak) spowodowały, że posłuchałem tylko 2 czy 3 lightning talków. Ale nie ma tego złego, bo w czasie pozostałych prezentacji udało się porozmawiać z wieloma ziomkami, których tylko na konferencjach się widuje. Więc: wesoło. Środowy wieczór na plus.
I wreszcie czwartek! Jako, że w mojej wsi nie ma Ubera, a idea jest genialna, zabraliśmy się z hotelu tym sposobem właśnie. Moja fryzjerka na przykład już wie ile i skąd kudłów trzeba uciąć, więc zwykle nie ma żadnego gadania. “Dzień dobry”, “do widzenia”, i tyle. A teraz da się to przełożyć również na taxi. Co za wypas!
W tym roku konferencja miała miejsce na wrocławskim Stadionie. I był to strzał w dziesiątkę. Ogromna hala, bez zbędnych ścian. I w tej jednej hali wszystko: scena, widownia, jadło, pićko i wszelkie inne atrakcje. Genialne! Szczególnie dobrze sprawdziło się to na afterparty, ale o tym zaraz.
Event rozpoczął się nieco drętwo, taką korpo-gadką od “higher level Objectivity management” :). Ale trudno, chyba zawsze coś takiego musi mieć miejsce. Na szczęście było to raptem kilka minut, i mogliśmy przejść do mięska.
Jako pierwszy wystąpił Ian Cooper – znany i szanowany ekspert. Jeśli miałbym go opisać jednym słowem to brzmiałoby ono: “mędrzec”. Wystarczy na gościa spojrzeć, a potem go chwilę posłuchać, a inne słowa po prostu bledną :). Mówił o… mikroserwisach, niestety. Niestety, bo dla mnie jest to temat tak przejedzony, przewałkowany i nudny, że chyba nikt nie jest w stanie mnie nim zainteresować. Sam zresztą mam na ten temat prezentację, i nawet jej mam już trochę dość. Nie pomagały też slajdy, które wyglądały jak zdjęcia książki. Nie dało się jednocześnie słuchać Iana i przeczytać całego powerpointowego mini-druku. Co nie oznacza, że treść była zła, bynajmniej! jeżeli ktoś nie miał styczności z mikroserwisami w praktyce oraz niespecjalnie się tematem interesował w teorii to z pewnością mógł wynieść z prezentacji bardzo wiele cennych informacji. Jeśli udało mu się skupić na prelegencie, a nie slajdach. Mój ulubiony cytat: “coupling will kill you faster than anything”. Poza takimi filozoficznymi dywagacjami pojawiła się też wzmianka o Bounded Context z DDD, sposobach wdrażania komponentów czy event-driven architecture. Oraz: jak zacząć robić mikroserwisy, mając monolit (i jak tego NIE robić). Dwa lata temu prezentacja byłaby dla mnie genialna, a teraz: zaledwie akceptowalna. Ale znowu: jeżeli ktoś nie do końca ogarnia temat mikroserwisów to musiało się podobać. A jeśli się podobało to zapraszam przy okazji do kilku odcinków DevTalk, również się spodobają: O Event Driven Architecture, O Wiadomościach, O Mikroserwisach.
Po Ianie mikrofon przejął Mark Rendle. To urodzony showman, były komik, więc musiało być dobrze. I było. Opowiadał o swojej próbie “zrobienia startupu”. I przeanalizował dlaczego mu się nie udało. Zabawne, pełne anegdotek i ciekawych spostrzeżeń wystąpienie. Wielu wskazywało je jako najlepszą prezentację tej konferencji. Co może i jest prawdą, ale jednocześnie: może trochę smucić. W końcu to techniczny event, dlaczego więc nietechniczny talk jest odbierany jako najlepszy? No ale… to nie tyczy się tylko WROC#, tylko konferencji w ogóle, więc zostawmy. Temat na osobnego posta.
Później Enrico Campidoglio i Git – temat, na który czekałem najbardziej. Obiecywał pokazać magię w linii komend, której nie da się osiągnąć z żadnego GUI. I niestety trochę nakłamał w tytule:). Wszystko, co pokazywał, DA SIĘ zrobić z GUI. Chociaż idea prezentacji bardzo zacna, bo POWINNO się to robić z cmdline. W trakcie mogliśmy obejrzeć dobrą realizację świetnego pomysłu: demonstracji jak działa Git… bez Gita. Tylko za pomocą tworzenia plików i katalogów na dysku. Przez całą godzinę nie nudziłem się, chociaż też niezbyt wiele się dowiedziałem. Ale zasmuciłbym się, gdyby było inaczej, ponieważ na poznawanie tego narzędzia poświęciłem bardzo dużo czasu. Prowadziłem nawet z niego szkolenia, więc nie świadczyłoby o mojej wiedzy dobrze, gdybym na jednym slocie prezentacyjnym widział jakieś nowości :). Pomysł i realizacja – na plus. Choć momentami Enrico chyba nieco zbyt mocno… namotał. I Git mógł wydać się narzędziem bardziej skomplikowanym, niż jest w rzeczywistości. Mimo jasnego i mocnego stwierdzenia prelegenta, że Git jest PROSTY: kolejne dema mogły zostać zinterpretowane jako jego zaprzeczenie.
Potem kolejne “wielkie nazwisko”: Julie Lerman. Od zawsze kojarzona z Entity Framework. Na konferencji pokazywała, że można użyć .NET i EF na Macu. No i super, ale temat nie dla mnie. Jaranie się “my new shiny Mac!” trochę mnie irytowało. EF nie używałem i nie planuję. A .NET na Macu widziałem już na prezentacji Gutka. Więc tutaj zrobiłem sobie dłuższą przerwę na kilka kaw i fajeczkę.
Następnego prelegenta – Chrisa Kluga – poznaliśmy na poprzedniej edycji. O ile wówczas wydawał się zestresowanym miśkiem, to teraz wypadł jak prawdziwy sceniczny zwierz. Najpierw rozważał o wydajności Web, pokrytykował PNG z Jezusem ważące 4x tyle co cała gra Mario i doszedł do wniosku, że “coś robimy źle”. Pewnie racja. A jak sobie z tym radzić? Oczywiście nastąpiło długie demo Gulpa, System.JS, Angulara, TypeScripta, LESSa, minifikacji, bundlowania… Udane, nie było nudno.
Na koniec Glenn Condron – ziomuś z Microsoftu. I ASP.NET Core. Takich prezentacji jest teraz sporo, więc nie spodziewałem się rewelacji. Jeżeli była to czyjaś pierwsza styczność z najnowszą wersją aspa, to pewnie szczękę z podłogi zbierał. Jeżeli nie, to raczej pooglądał sobie demka, które już gdzieś kiedyś widział. Jednak jest to temat na tyle istotny dla przyszłości .NETowych programistów, że nie mogło go na konferencji zabraknąć. I dobrze.
Na koniec części merytorycznej nastąpiła powtórka zeszłorocznego panelu dyskusyjnego. Na luzie, przy piwkach, prelegenci odpowiadali na pytania publiczności (zadawane na Twitterze) i wymieniali się poglądami na przeróżne tematy. I – podobnie jak rok temu – była to absolutna RE-WE-LA-CJA! A Mark Rendle w roli moderatora/prowadzącego: genialny. Sporo ciekawych spostrzeżeń, cała masa śmiechu… To półtorej godziny minęło szybciej niż na niejednym filmie w kinie. Za rok poproszę o to samo po raz kolejny ;).
I… koniec? Nie całkiem. Po prezentacjach i panelu można było pokręcić się po stadionie jeszcze przez ładne kilka godzin. Pogadać, podyskutować. Pojeść pysznego żarcia (katering miażdżył!). Popić prze-pysznych piwek (z 8 rodzajów bardzo ciekawych propozycji) i specjalnych drineczków. A to wszystko przy dużych, pubowych ławach. Taka organizacja afterparty była prosta i wyjątkowa jednocześnie. Bez ścisku. Bez konieczności stania przy mikro-stolikach. Z możliwością popykania w gierki na starych komputerach i wzięcia udziału w turnieju w piłkarzyki. Był też DJ, ale nawet go nie zauważyłem szczerze mówiąc – dicho przy takiej okazji raczej nigdy nie wypali. I całe szczęście.
Czy było zatem idealnie? Nie, bo nie mogliśmy zostać na wroclove.rb odbywające się w ciągu kolejnych dni. Tydzień poza domem to i tak za dużo. A i jeszcze… zabuliliśmy 240zł za niecałe dwie doby parkingu! Wrocław, czyś ty oszalał???
A poza tym to… nie mam się zupełnie do czego przyczepić. Ula, Łukasz, Wojtek: gratulacje! Znowu to zrobiliście! Róbcie dalej, plz!
P.S. Jako #bstoknet przywieźliśmy kilkanaście szklanych gadżetów: kto zgarnął te fajności?:)
P.S. 2 Zdjęcie do tego posta zrobione przez niezawodną Alicję ze Spotkań-IT.
Smutne jak kilka razy piszesz, że się nie nudziłeś… Ale tak to teraz wygląda chyba, że na konferencje jeżdżą ludzie już zainteresowani tematami różnymi. Ponieważ te się przewijają w różnych formach po różnych konferencjach, więc jak na dany rok jesteś na 1-2 to ogarniasz raczej wszystkie dema.
Dlatego talki nietechniczne, a tym lepiej zabawne dobrze się sprzedają. Ten sam fenomen wykorzystało Top Gear.
Z Twojego posta dla mnie wynika, że znów najważniejsi są ludzie i interakcje między nimi… Czyli Agile nadal górą :)
Pawełek,
Uncle Bob twierdzi, niebezpodstawnie, że co 5 lat liczba programistów się podwaja. Siłą rzeczy konferencje i prelegenci muszą adresować treści również do “świeżych” programistów. I jest to jak najbardziej OK. Tym bardziej żałuję, że nie mogłem zostać na wroclove.rb – oni celują w tych, którzy siedzą w branży juz dłużej.
A agile czy nie agile – zawsze jest dobrze jeśli towarzystwo doborowe :).
Maciek, mamy jeszcze marzec, a Ty już tydzień temu byłeś w kwietniu? :)
Marcin,
Faktycznie, znowu patrzę do przodu zamiast wstecz :). Thx, poprawione.
Jeszcze, żeby bilety były dostępne. Mi się nie udało w tym roku.
Artur,
Specjalnie tego tematu nie poruszyłem, bo nie mam na to żadnej mądrej rady. Robią co mogą.
Tym razem bez ocen sesji? Łagodniejesz na stare lata? :)
Bogusz,
W sensie ocen-numerków? Oceny są słowne, a z numerków zrezygnowałem już jakiś czas temu, od kiedy konferencje to dla mnie nie tylko prezentacje.
A czy łagodnieję – chyba nie. Za to stare lata – na pewno :).
Tak, chodziło mi o numerki. OK, rozumiem podejście, aczkolwiek te numerki zawsze były interesujące ;)
“ziomuś z Microsoftu” – och, proszę… :D
“Obiecywał pokazać magię w linii komend, której nie da się osiągnąć z żadnego GUI” – nie obiecywał – też się na to nacięliśmy, a okazało się, że tytuł brzmiał:
TTGCD (that none of the GUIs ever told you about) – czyt. “o których żadne GUI nigdy Cię nie poinformowało”, co oznacza, że jakbyś poszperał w GUI to byś pewnie znalazł :)
Ciekawa interpretacja… Jak GUI miałoby informować o tym, co potrafi Git? Śledzić to, co robi programista i proponować, żeby amendować ostatniego commita, albo w jakimś przypadku zrobić rebase zamiast merge?
Szperać nigdzie nie trzeba – wszystko to, co pokazał jest w GUI tak samo na wierzchu jak commit, push i pull. Moim zdaniem ten Pan po prostu nie zna narzędzi graficznych, więc w tytule napisał to, co dobrze brzmi “marketingowym”, a przy okazji wyraża jego stosunek do nich.
Jedmac,
Moim zdaniem było to dość jednoznaczne jednak :). Zresztą mniejsza z tym. Fakt faktem, że:
1) jeśli ktoś jest “wniknięty” w gita to niczego nowego nie zobaczył
2) jeśli ktoś gita w ogóle nie zna to się zbyt wiele nie dowiedział, bo nie zrozumiał
3) jeśli ktoś gita używa na podstawowym poziomie (commit/push) – jak pewnie większość widowni – to mogło to wzbudzić ciekawość
Ja jestem w 100% za ideą “git w cmdline, porzuć GUI”, i mimo, że prezentacja nie do końca taką treść zaprezentowała – mi się podobało.
Macieju, a za ideą korzystania z Gita wyłącznie z linii komend stoją jakieś merytoryczne przesłanki?
Tak, jest prościej i szybciej. Szczególnie gdy się zastosuje np coś takiego : http://www.maciejaniserowicz.com/2010/02/16/skrypt-autohotkey-ulatwiajacy-prace-z-git/
Prościej – to jest właśnie bardzo subiektywny argument. :) Dla jednego proste jest GUI, dla drugiego TUI i to jest kwestia wyłącznie osobistych preferencji. Ludzie są różni i szkoda czasu na przekonywanie kogoś, że zielony jest lepszy od niebieskiego. Git zwiększa efektywność pracy dzięki swojej architekturze i sposobie działania, nie interfejsowi użytkownika.
Co do Twoich skrótów – zapewne jest to świetne rozwiązanie, jeśli ktoś dużo używa konsoli i chce instalować jakieś dodatkowe aplikacje mieszające w systemie. Ale trudno byłoby udowodnić, że wciśnięcie g i c jest szybsze niż ctrl i spacji. :)