Nie wiem jak Ty, ale ja mam dziś okolice dev-Sylwestra. Programistyczny sezon 2014/2015 dobiegł końca i właśnie rozpoczynam 2015/2016. Bo tak ważnym wydarzeniem w polskim dev-konferencyjnym kalendarzu jest dla mnie DevDay – jedyna konferencja, na którą bez wahania jadę, nie zaliczając się do grona speakerów. I jak co roku skrobię podsumowania “prawdziwych” lat, tak i po DevDay trzeba co nieco napisać.
Czego posłuchaliśmy?
Co zatem organizatorzy zaserwowali nam w tym roku? Po raz pierwszy DevDay był płatny i po raz pierwszy trwał dwa dni. Fakt numer jeden jest mi właściwie obojętny, bo wejściówkę miałem za darmo, ale i tak koszty wyjazdu znacznie przekroczyły cenę biletu. Fakt numer dwa niezmiernie cieszy. Głównie dlatego, że prezentacje odbywające się pierwszego dnia były… niestety bardzo słabe. Kilka wystąpień z dnia kolejnego podratowało konferencję pod względem merytorycznym.
Małe wtrącenie do ekipy pracującej nad DevDay: z części poniższych akapitów wylewa się trochę goryczy. Niestety, ale tak być musi. Czytajcie jednak do końca ;).
Zaczęło się dobrze, bo Chad Fowler (zdecydowanie najlepszy spiker tej edycji) ciekawie opowiadał o swojej programistycznej podróży podczas wystąpienia o wszystkomówiącym tytule “The Passionate Programmer: 10 years later”.
Jednak już kolejna prezentacja to Oliver Sturm i “Creepy C#”. Zapowiadało się interesująco, ale pod tak fajną nazwą kryło się po prostu kilkadziesiąt snippetów kodu skopiowanych z The Daily WTF a następnie wyszydzanie ich. Może jako 10-minutowy kabaret miałoby to ręce i nogi, ale tak to… bez sensu. Tym bardziej, że z niektórymi rekomendacjami co do sposobu kodowania, bez podania konkretnego kontekstu, bym się ostro spierał.
Kolejny slot to Scott Allen, czyli następne bardzo znane nazwisko. I Aurelia – “next gen JavaScript client framework”, a jakże :). W sali było tak gorąco, że nie dałem rady wytrzymać, i przeszedłem na drugą ścieżkę.
A tam Adam Ralph opowiadał historię swojego romansu z Open Source. Gdyby mówił to Linus Torvalds, Bill Gates czy ktoś podobnego kalibru to prawdopodobnie słuchałoby się z wypiekami na twarzy. A tak jedyną myślą towarzyszącą tej prezentacji było: “no to co?”.
Dalej: Shay Friedman i Bootstrap. Jeśli ktoś kompletnie nie wiedział co to jest to zobaczył coś nowego. Wszyscy inni mogliby skompresować cały materiał do pięciu minut, a i tak szybciej dowiedzieliby się całości z dokumentacji online w krótszym czasie. I jeszcze klepnęli jakąś aplikacyjkę.
Następnie nadeszła druga niesłaba prezentacja tego dnia: Tim Perry i “Your Web Stack Would Betray You In An Instant”. Świetny tytuł prawda? I ciekawostek tam nie zabrakło. Co prawda nie ze światka dotnetowego, ale to akurat nieważne. Widzieliście, że przez ponad 3 lata w Postgresie był błąd pozwalający wykonać z linii poleceń dowolną komendę jeszcze przed uwierzytelnieniem? Albo że kiedyś każdą stronę napisaną zgodnie z “best practices” w PHP dało się przejąć w chwilę? Tim omówił też arcyciekawy problem z Ruby On Rails, gdzie przesyłając odpowiednio skonstruowany YAML można było zrobić w aplikacji niezłą bubę. Good stuff!
Z powodu małego zamieszania z paszportem, generującego zmianę w agendzie, przedostatni na scenie stanął Steve Freeman i pokazał command line. I niewiele więcej da się o tym wystąpieniu napisać. Nic odkrywczego, nic ciekawego, ogólnie: nic. A to jeszcze polane sosem ze sztywniactwa, profesorstwa i oczekiwania na dzwonek.
DevDay zawsze charakteryzował się świetnymi prezentacjami miękkimi, motywacyjnymi, nietechnicznymi. Publiczność rozwalali tutaj przecież Rob Ashton, Hadi Hariri czy Dan North. Wielkie nadzieje pokładałem więc w Willu Evansie (“Heretics, High Priests, and Hagiolatry”) i przez pierwsze kilka minut zapowiadało się, że tak będzie naprawdę. Charyzma, donośny głos i energia biły ze sceny. A potem kompletnie mnie zgubił. Niestety nie potrafię nawet w jednym zdaniu napisać o czym mówił, bo nie zrozumiałem NIC. Może coś u mnie z mózgiem nie tak, może brakuje mi teorii w jakiejś materii, wymaganej do przyjęcia takich zagadnień, ale… równie dobrze mogłem słuchać wykładu po marsjańsku. KTHXBYE.
Drugi dzień musiał zacząć się dobrze, ponieważ Chrisa Heilmanna (“Quo vadis, JavaScript?”) widzieliśmy na WROC# i on chyba nie może zawieść. I nie zawiódł. Rozrywka pierwsza klasa.
Dalej powędrowałem do Jamesa Hughesa i “The Twelve Factor App Methodology”. Zapowiadało się dość intrygująco, a całość po prostu sprowadziła się do wymienienia punktów z tego poradnika od Heroku. Bleh.
Zmieniłem więc salę na Manimarana Chandrasekarana i “Building Cloud Scale Environments with Octopus Deploy and PowerShell DSC”. Octopusa używam i uwielbiam, a okazało się, że i o tym prezentację można spartolić. I to tak konkretnie. Nigdy nigdzie nie widziałem tylu czerwonych karteczek w “misce do udzielania feedbacku”. Z jednej strony: żal mi kolesia, bo wyglądał później raczej smutno. Ale ze strony drugiej: naprawdę nie można było tej sesji ocenić inaczej. On chyba leciał na totalnym freestylu, tworząc agendę w trakcie. Prawdziwe what-the-fuck-is-goin-on-here-im-leaving!
Do zmywania niesmaku posłużyłem się trzema kolejnymi prelegentami podczas bardzo udanego slotu poświęconego “Lightning Talks”, czyli krótkim, kilkuminutowym, wystąpieniom. Michał Łusiak z pasją opowiadał o swoim uzależnieniu od konferencji i zachęcał do spróbowania sił w roli prelegenta. Sebastian Belczyk wyciągnął historię kilku prawdziwych projektów naukowych, porównując je do tego co większość z nas robi na co dzień, a to mogło dość mocno dać do myślenia. A na koniec Sam Elamin uraczył publiczność “historią pewnej wpadki”, dzieląc się porażką swego zespołu, wynikającą ze zbytniej (i głupiej) wiary we własne nadludzkie umiejętności.
Do hat-tricka brakowało już tylko jednej dobrej sesji. I tym razem Chad Fowler dał radę, w świetny sposób opowiadając o motywach oraz sposobach implementacji mikroserwisów w Wunderlist.
Na szczęście i o następnej prezentacji (Gary Short i “Walkthrough of a European Space Agency Data Science Project”) nie da się powiedzieć złego słowa. Popodglądaliśmy w jaki sposób Gary próbował rozwiązać problem monitorowania upraw rolnych z poziomu kosmosu. Brzmi ciekawie? I takie też było.
Następny slot (Rob Conery z Postgresem i Mathew McLoughlin z Omnisharpem) to było dla mnie po prostu oczekiwanie na Wielkie Zakończenie…
…które musiało być super! Nat Pryce zatytułował swoją mowę “Metaphors We Code By” i można z tego wyciągnąć coś naprawdę miażdżącego. A tutaj jedyne co mnie zmiażdżyło to niedające spokoju pytanie: “o co jemu chodzi i po co ten pan mi to mówi?”. Wiem, że niektórym ten występ się całkiem podobał, ale po prostu oczekiwałem czegoś na miarę Dana, Roba albo Scotta Hanselmana. I to zdecydowanie nie było to.
Taki trend obserwuję niestety już od dłuższego czasu w “skali globalnej”, można rzec. Prelegenci jakby nie przywiązywali wagi do swoich wystąpień. Jakby celem ich przyjazdu na konferencję nie było dostarczenie dobrej prezentacji. Jakby nie zapytali siebie “co chcę przekazać?”. Albo nawet: “po co chcę to przekazać?”. Niestety dowodzi to, że organizatorzy mogą wychodzić z siebie przez cały rok przygotowań, a na koniec i tak nie wszystko od nich zależy. Bo nawet tak zwane “wielkie nazwiska” mogą po prostu dać ciała. Nie mówiąc już o gwiazdach mniejszego kalibru. Szczególnie zauważalne było to podczas obu dotychczasowych edycji konferencji CraftConf odbywającej się w Budapeszcie. Tam liczba prelegentów i prelekcji była z 10x większa niż na DevDay, a dobrych prezentacji widziałem jeszcze mniej (bo dwie). Aż nie chciało mi się pisać relacji z pobytu w Budapeszcie w tym roku (mimo tego że i tak było bardzo fajnie). Liczę tylko, że na Programistoku nie zaliczymy czegoś takiego.
Czytając ten tekst możecie odnieść wrażenie, że było beznadziejnie. Albo w najlepszym wypadku “tak sobie”. Zaznaczam, że już po pierwszym dniu konferencji układały mi się w głowie powyższe akapity i od razu bezpośrednio podzieliłem się swoimi uwagami z Michałem i Rafałem, żeby nie byli zaskoczeni. Ale…
Mimo to…
Dla mnie najbardziej wartościowym elementem było wszystko poza samymi prezentacjami. To dzięki całej zgromadzonej społeczności DevDay 2015 był najlepszą konferencją w moim życiu. Serio, sporo jeżdżę, a tutaj nawet nie występowałem, ale to nie ściema. Miałem wrażenie, że znam z połowę uczestników. Pogadałem z dziesiątkami świetnych osób. Spotkałem konferencyjnych znajomych, których nie widuję na co dzień. Usłyszałem parę miłych słów odnośnie bloga i DevTalka. Słabsze prelekcje zachęcały do zacieśniania społecznościowych więzi sącząc piwko w pobliskim hotelu Batory, gdzie za każdym razem udało się zgarnąć trochę inną ekipę na ciekawe rozmowy. Każdy czuł prezentacyjny niedosyt, ale i tak spędzaliśmy czas bardzo przyjemnie. I nie o chlanie chodzi, a o ludzi właśnie. Czasami na konferencjach można odnieść wrażenie, że wóda to główny punkt programu. Nie znoszę na przykład, gdy ostatni prelegent mówi “przepraszam że stoję między wami a piwem”. Nachlać to się chyba można i w domu, prawda? Co nie zmienia faktu, ze przy browarku czy jagerze gada się o wiele przyjemniej.
Można się zastanowić: po co jeździć na konferencje? Mój powód jest prosty: starzy i nowi znajomi. Oraz nieznajomi. Nagrania prezentacji można obejrzeć później (tutaj polecam lightning talks i Chada). Nauczyć się – z blogów, artykułów i dokumentacji w internecie. Ale żeby wpaść całym sobą w tłum pasjonatów, dać się ponieść coraz to kolejnym konwersacjom… to już trzeba gdzieś pojechać. A najlepiej właśnie na DevDay.
Zaczynam nawet powoli stosować “życie liczone dewdejami”. Po pierwszej “mojej” edycji (2013) postanowiłem być speakerem z prawdziwego zdarzenia i z powodzeniem poprowadziłem od tamtej pory ok 30 prezentacji. Po drugim (2014) byłem tak zmotywowany do wszystkiego co ma związek z programowaniem, że niedługo później nagrałem pierwszy odcinek podcasta. Teraz (2015) widzę jak bardzo sam się rozwinąłem przez te wszystkie inicjatywy związane z DevDay. Wyobraźcie sobie, że jestem w stanie porozmawiać z osobą, której nie znam zbyt dobrze! Taki po prostu “chit chat”. Rok temu takie sytuacje kończyły się krępującą ciszą, a teraz – nie. A to był jeden z celów założenia DevTalka, bo w jednym z postów go zapowiadających (“Devtalk #02. Oraz: po co to wszystko?“) napisałem:
“mam nadzieję, że pomoże mi to nauczyć się choć w średnim stopniu sztuki “prowadzenia konwersacji”. Póki co jest z tym u mnie raczej krucho. A skoro mam co dwa tygodnie być prowadzącym program polegający właśnie na rozmowie, to chyba musi to pozytywnie wpłynąć na ten aspekt mojej… osobowości (?).”
Aż sam się dziwię jak to wszystko się po kolei fajnie układa.
Ale wiecie co? DevDay to jest po prostu najprawdziwsze, najlepsze dev-święto. Programistyczna fiesta. Nawet jeśli prelegenci zawodzą, to i tak najbardziej liczy się cała reszta. Atmosfera, community, perfekcyjna organizacja… O wielu eventach pisałem i wiele eventów szczerze chwaliłem, ale prawda jest taka, że każdy z nich dąży do tego, by być jak DevDay. Czego wszystkim życzę, bo… jest do czego dążyć.
Dlatego też urzekły mnie ostatnie minuty konferencji. Jest taki zwyczaj, że DevDay kończy się kilkoma słowami od Michała i Rafała – pomysłodawców i “głównych organizatorów”. I tym razem nie było inaczej, ale pojawiła się pewna niespodzianka. Rozwalająca system. To już piąta edycja konferencji, a dla podkreślenia tego faktu i w podziękowaniu za pracę, pasję i zaangażowanie chłopaki publicznie otrzymali… dewdejowy tort! Byli zaskoczeni. A i ja poczułem ukłucie w gardle. To co robią jest po prostu niesamowite. Dzięki chłopaki. I dzięki wszystkim pozostałym, maczającym palce w tym cudownym przedsięwzięciu. Wszyscy jesteście wielcy. To co napisałem wyżej to po prostu zachęta: możecie zrobić jeszcze więcej :) !
I na koniec: żeby dalej życie dewdejami liczyć, to chyba mogę publiczną obietnicę sam sobie złożyć: dość kitrania się po kątach i durnego usprawiedliwiania, że po hamerykańsku to ja dobrze i naturalnie nie pogadam (zresztą tutaj gadałem, tyle że w kuluarach). Podczas DevDay 2016 spotykamy się na scenie! Mark my words.
Nie ma się co oszukiwać, dla mnie po prostu było słabo. Światowej sławy gwiazdy, które nie potrafiły nic ciekawego przekazać. Cała masa osób krażyła pomiędzy dwoma salami, a ostatecznie kończyła na korytarzu. Dla osób będących tam pierwszy raz, które przyjechały same networking był trudny, bo kto mi powie, że podchodzi śmiało do grupy nieznajomych i zaczyna lub dołącza się do rozmowy. Koszt wydarzenia nieporównywalnie wysoki z tym co miało do zaoferowania.
PIOTREK,
Jeśli postawiłbym się w Twojej sytuacji – jadę sam, nikogo nie znam, liczę głównie na dobre prezentacje (a tak było jeszcze ze 2-3 lata temu) to faktycznie mógłbym być zły. Chociaż dobre rozwiązanie “na wszelki wypadek” to znalezienie towarzystwa do wspólnego wyjazdu :). My mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu w 8 osób, z różnych miast, niektóre z tych osób widziałem po raz pierwszy w życiu. To pomaga.
moj pierwszy DD (a drugi ogolem), pojechalem samemu nieznajac nikogo. Nie znalem Rafka, Michala i zadnego z prelegentow, nie znalem tez wiekszosci uczestnikow.
a i tak zaliczam ten pierwszy dziewiczy, jako jeden z najlepszych :) a do tego udalo sie poznac mase fajnych ludzi. ale trzeba bylo na to ciezko pracowac…
Mogę się podpisać pod tym rękami i nogami. Dobre i bardzo dobre wystąpienie niestety mieściły się w mniejszym zbiorze niż palce jednej ręki. Co nie zmienia faktu, że bawiłem się świetnie. Wykład o lini komend przypomniał mi jak czasem bywało nudno na studiach. Nie wytrzymałem, zmieniłem sale. A później żałowałem, że zrobiłem to tak późno. O wstawkach z Roslyn słuchało się całkiem dobrze pomimo tego, że sama prezentacja nie było górnych lotów. Zresztą sam autor zwracał uwagę na swoje przynudzanie. Ale co tam… I tak najważniejsze w cały przedsięwzięciu była i jest społeczność.
No właśnie Allena widziałem na scenie w sumie przez może 10 minut. I wyglądało zmulaszczo. Słyszałem też tylko podobne opinie. I mnie to zdziwiło.
Dla mnie ta sesja Allena “Roslyn and .NET Code Gems” była bardzo ciekawa. Nie wiem czy ostatnie 10 minut było najlepsze, ale jako całokształt mi się podobała.
Nie wiem dlaczego, ale już jakiś czas temu czytając agendę miałem takie przeczucie, że stanie się to o czym piszesz. W tym roku nie mogłem pojechać choć bardzo chciałem. Z tego co widzę to jeśli chodziło by tylko o sesje to nie powinienem żałować… a jednak żałuję bardzo, że mnie tam nie było. Sesje to jedno, ale spotkanie z ludźmi “z branży”, ten cały hype, community… to inna bajka… i musiałbym się bardzo zestarzeć, aby nie docenić możliwości spotkania się z Wami przy okazji takiej imprezy jak DevDay. :)
Merytorycznie konferencję oceniam średnio – miałem szczęście iść na prelekcje z zielonej sali w dniu pierwszym więc kilka nudnych mnie ominęło. Ale w zeszłym roku nie dałem nawet połowy czerwonych kartek ile w tym dałem. Z 2 osoby dały takie prezentacje że ja nie wiem jak oni mogli się na tej konferencji znaleźć.
Ale od strony osobowej to genialna konferencja. Spotkać osoby z całej Polski z którymi się nie widziało długi czas. Pogadać z Chrisem, Chadem, Tomasem odnośne programowania i życia. Napić się pigwówki ze szklanki z ludźmi z Białego (pozdro %, zdrowie masz nieziemskie). Pokłócić się odnośnie prelekcji z kompletnie randomowymi ludźmi. Poznać parę ciekawych osób i posłuchać jak wygląda życie po ich stronie płotu. Tego się nie da zrobić słuchając/oglądając prelekcję na internecie. Trzeba pojechać i przeżyć to na własnej skórze.
Zgadzam się w pełni że na konferencje nie jeździ się dla sesji – w koncu można je w znakomitej większości oglądnąć w necie (live lub jakiś czas poźniej). Zawsze jednak (także i tym razem) znajduję coś dla siebie, coś nawet podczas z pozoru nudnej prezentacji co ukierunkuje moje zainteresowania, podpowie jakieś rozwiązanie … coś co będzie inspiracją.
Co do networkingu to w 100% to jest to. I tu sporo do zrobienia przed nami wszystkimi (szczególnie tymi co się już znają i spotykają na każdej kolejnej edycji sączac browara). Także my musimy byc otwarci na nowe osoby – także my powinniśmy szukać nowych “kontaktów”. Biję się tym razem w piersi bo sam w tym roku tylko 1 noc byłem i uciekałem jak najszybciej się da po konferencji (ehhh dzieciaki) stąd mniejsze “zaangażowanie” niż być powinno.
Mały kamyczek też do ogródka organizatorów: idąc odnieść graty do hotelu po 1szym dniu spotkałem jednego z uczetników konferencji który był pierwszy raz. Zaczelismy rozmawiać idąc w jednym kierunku – okazało się że nawet nie wiedział że jest impreza w House of Beers. Na szczęście później go tam widziałem także mam +1 do wciągniętych w “tryb konferencyjnych” ludzi ;)
Anyway widzimy się za rok na #AbbDevDay 2016 i @maniserowicz trzymam za słowo i będę siedział w 1szych rzędach na Twojej prezce ;)
Hej Maciek, dzięki za miłe słowa :) Ja również podpisuję się, że chętnie bym Ciebie zobaczył na scenie DevDaya 2016 :)
Cena jednak była spora Zastanawiam się jak się wkręcić na takie płatne konferencje?
Czy ktoś z Was jeździ na taki konferencje z prywatnej kasy?
Czy każdy to załatwia przez firmy w których pracuje lub inne wydarzenia, które na końcu dają darmową wejściówkę?
Poniżej link do 7 filmików na YT z DevDay 2015 – https://www.youtube.com/watch?v=CkfjCef-iYI&index=1&list=PLBMFXMTB7U74S2HFtePFDkC0S56Arqftf
BLOGPROGRAMISTY.NET,
Sporo osób dostało wejściówki za udział w community – bardzo fajnie organizatorzy to zorganizowali (przy WROC# zresztą było podobnie, i przy Programistoku też staraliśmy się tak zrobić). Jeśli nie tak to firma powinna teoretycznie wejściówkę kupić. Albo chociaż dać na ten czas płatny urlop.
[…] Relacja z DevDay 2015 […]