Zdarza się taki czas, kiedy wszystkie kawałki życiowej układanki wydają się perfekcyjnie dopasowane do rzeczywistości. Idealny balans pomiędzy pracą, rodziną, hobby i wszystkim innym, co składa się na naszą codzienność. Zdaje się, że niemal niemożliwością jest pogodzenie każdego elementu w taki sposób, aby wilk był syty, owca cała i dodatkowo jeszcze pastuszek zaspokojony. Zbytek szczęścia – w końcu wiele składowych trybów musi się obrócić w naprawdę bardzo zsynchronizowany sposób, aby wszystko nagle “zaskoczyło”. I się kręciło.
Opisany wyżej stan udawało mi się kilkukrotnie osiągnąć. A właściwie jakoś sam się osiągał. Ot, ręka Wszechmocnego rozsunęła nabokiobłoki płynące po niebie jak na tapecie z Windowsa XP, wskazała mnie błogosławionym paluchem i strzeliła iskrą pomyślności. Zadowolony ze wszystkiego chłonę wówczas każdy dzień, nie mogąc doczekać się kolejnego. Wszystko udaje się wtedy samo. Przeszkody znikają, jakby ich nigdy nie było. Idealna równowaga. Jak ta śmieszna zabawka składająca się z kilku powieszonych w rzędzie metalowych kulek, gdzie wystarczy pociągnąć jedną, aby ta z kolei odbijając się od sąsiedniej wprawiła w ruch całą resztę (ma to nawet swoją nazwę: Newton’s cradle!). I tak w nieskończoność. Albo nie w nieskończoność, tylko: aż do zatrzymania.
Czy właśnie porównałem swoje życie do odbijających się od siebie kulek? Heh, chyba tak. No nic. Przynajmniej nie upadłem tak nisko, aby gdzieś w didaskaliach poczynić nawiązanie do kieszonkowego bilardu, a to już coś.
Ale wracając do tematu… co powoduje zatrzymanie tych kulek? Dlaczego nie mogą się od siebie odbijać, odbijać, odbijać, “bezapelacyjnie, do samego końca, mojego lub jej“? Jako że jest to niby blog techniczny, to na technicznym, programistycznym, aspekcie tego zjawiska się skupię. A to dlatego, że z upływem lat pewną prawidłowość zacząłem zauważać.
Prawidłowość polega na tym, że już wiem kiedy – pozwolę sobie trzymać się tej analogii – kulki wypadają z równowagi. Otóż zwykle ja jestem tego przyczyną. Bardziej lub mniej świadomie po krótkim okresie stanu idealnego próbuję go stuningować, wycisnąć z niego jeszcze więcej. Gdy jedna z kulek jest na samym szczycie wychylenia – chwytam ją na krótką chwilę, podnoszę jeszcze o milimetr, i lekko zwiększam siłę jej uderzenia w pozostałe elementy zabawki. To samo robię następnego dnia, z drugiej strony: leciutko, prawie że niezauważalnie, podbijam kulkę, gdy ta już ma zamiar opadać. Przez jakiś czas działa to znakomicie. Kulki fruwają wyżej i wyżej, jest ciągle coraz lepiej i lepiej. Aż pewnego dnia: krach. Wszystko się wywraca. Kulki spadają z nitek, toczą się po stole, spadają na podłogę i smutno wpadają do kratki ściekowej. Do szamba. I koniec.
Czuję chęć robienia czegoś po pracy. Więc piszę posty na bloga. Oglądam video z konferencji. Czytam inne blogi i książki techniczne. Idę dalej i próbuję w praktyce bawić się nowymi rzeczami. Jea, jest moc! Trzeba z tego korzystać, więc w takim razie każdego dnia idę spać trochę później. Coraz bardziej ograniczam czas na cokolwiek innego: bo póki “się chce” to trzeba robić! Nie poczytam zatem książki przed snem: lepiej napisać jednego wieczora pięć postów. Nie dam sobie luksusu 6 godzin snu w nocy: bo przecież mogę obejrzeć 4 sesje z NDC zamiast jednej! I tak dalej, i tak dalej. W końcu: coś pęka. Spadek “formy” nie jest stopniowy. Z dnia na dzień ochota do czegokolwiek technicznego spada ze 100% do 0%. Ot tak. Jeszcze wczoraj na myśl o kolejnym technicznym wieczorze czułem podekscytowanie. A dziś: ni stąd, ni zowąd, robi mi się niedobrze. Więc wszystko zostawiam w cholerę, choćby było rozgrzebane do połowy. Choćbym czuł, że “powinienem” coś jeszcze dokończyć. Po prostu: screw it! Mam to szczęście, że nic nie “muszę”. Więc jak nie chcę, to nie robię. I tyle.
Potem przychodzi etap gojenia. Przez kilka tygodni od razu po zakończeniu pracy wyłączam komputer i tyle ze mnie, do widzenia. Potem zaczynam nieśmiało myśleć: “a może mi już przechodzi?”. Wtedy to niekiedy zaczynam znowu odpalać Twittera i przeglądać czasami ulubione blogi. A gdy pojawia się myśl: “w sumie to nudzi mi się już codzienne oglądanie słabych filmów sącząc browary” to oznacza, że za zakrętem stoi kramik sprzedający zabawki z dyndającymi kulkami (self-lol). I jeśli będę ostrożny to niedługo tam dotrę, kupię sobie coś takiego i otrzymam kolejną szansę na zorganizowanie harmonii na tym łez padole.
I wiecie co? Właśnie w tej chwili stoję przed takim kramikiem i targuję się z brodatym sprzedawcą. Ten post to, po raz kolejny, pierwsze wprawienie w ruch krańcowej kulki z nadzieją na długi i niczym niezakłócony cykl idealnie wymierzonych uderzeń. Tym razem stan marazmu był nawet bardziej druzgocący niż wiele wcześniejszych podobnych doświadczeń, bo sięgnął nie tylko bloga czy twittera, ale nawet codziennego kontaktu online ze znajomymi. Ale też jest to uzasadnione, gdyż z fazą “ekscytacji tym że mi się chce” przesadziłem o wiele mocniej niż zazwyczaj. O tym jednak w jednym z następnych postów, bo i na osobną historyjkę to zasługuje.
Jednocześnie, głowę z piachu po tak długim czasie wystawiając, podzielę się tym co pozytywny wpływ na mój stan miało. “Zachciało” mi się cokolwiek robić nie tylko po wielu tygodniach nierobienia – poza pracą – kompletnie nic. Bo to “kompletnie nic” to po prostu – oprócz spędzania czasu z żoną i córką – picie browara i oglądanie filmów i seriali. Tym razem poszedłem o krok dalej i zamiast “nie robić nic”, zacząłem “robić coś innego”. To “coś innego” to… jazda na motocyklu! Korzystając z tego, że polityki nasze choć raz zrobili coś naprawdę zajebistego – to znaczy pozwolili mi od 24 sierpnia b.r. jeździć na 125ccm z prawem jazdy kat. B – kupiłem sobie moto i śmigam nim. Czasem z celem, ale częściej bez celu. Wiecie jak fajnie jest odpalić motocykl o godzinie 22 i przez 3 godziny jeździć po mieście ot tak, dla czystej przyjemności? Jeśli nie to powiem Wam: bardzo fajnie. Czysty relaks.
Tak więc, kończąc te przydługie wywody zanim się kompletnie zamotam, welcome back! Znowu. Wydaje się, że po zidentyfikowaniu problemu na dłuższy czas powinna wystarczyć święta rada: miej umiarkowanie. Nie przesadzaj. keep calm. Znajdź czas na wszystko, a nie na jedno. I tak dalej, eccecera eccecera. Co z tego wyjdzie: zobaczymy. A póki co: jest późny wieczór, więc… jadę! LwG!
To coś to chyba się wypalenie zawodowe nazywa :) -> a już w połowie posta myślałem, że poczytam jak to Ci żona na głowę wsiada, że tyle robisz i odpuszczasz :)
Jeżdżenie w nocy na moto? mhm… Ciekawie -> u nas takie pogody, że trzeba by w condomiku jeździć :) A zresztą moto przechodzi teraz fazę “tjuningu” już chyba z 10 raz :) LwG
pawelek,
Wypalenie – owszem – ale nie wiem czy zawodowe. A żona jak to żona, przez tyle lat udało się jakoś wypracować pewne kompromisy :).
Fajnie, że wracasz :) Czy poza oglądaniem, pisaniem będziesz programował coś hobbistycznego?
rybka,
Thx :). Programować nic hobbystycznego na razie nie zamierzam. Właśnie takie hobbystyczne programowanie mnie niedawno dobiło :).
Właśnie tak myślałem sobie -> tam w Białymstoku, tylko nie w mieście a w parkach, które są ogromne przecież, to w nocy nie towarzyszą Ci zwierzątka? Nic Ci nie wyskoczy?
Kurde 22-1 w nocy jazda na moto i fajnie i nie. Samemu to chyba tak sobie -> w kilka osób pewnie super. Tylko zimno już teraz chyba :)
pawelek,
Ogromne parki? Nie, to nie tu :) Zwierzątek tez nie ma.
Zimno było dopiero wczoraj przed północą, więc albo trzeba się będzie cieplej ubierać albo zrezygnować coby się nie rozłożyć.
Samemu też fajnie :)
Motor…? Zwariowałeś?
Niech Bóg ma Cię w opiece przy Twoim pierwszym wypadku i niech skończy się tylko na obcierkach.
Procent, a co konkretnie dobija w takim hobbistycznym programowaniu? Brak czasu na realizowanie dużych rzeczy? Brak hajsu na zlecanie podrzędnej pracy innym? Czy coś zupełnie z innej sfery?
Rybka,
Wyczerpało mnie to. Najpierw praca, potem rodzina a potem do 2-3 rano znowu kodowanie. A o 6 pobudka. W końcu coś pękło.
Gdzieś przeczytałem artykuł o tezie, że co 7 lat (mniej więcej) drastycznie zmienia się osobowość. Może jesteś na początku przemian i stwierdzisz, że w życiu są ciekawsze (w tym momencie) rzeczy do robienia. Legenda o ześwirowanych programistach, którzy zostają barmanami mogłaby to potwierdzać.
Tomasz,
Z tymi 7 latami to też słyszałem, nawet kiedyś oparłem o tą tezę jedno swoje wystąpienie :). Ale u mnie takie coś występuje częściej, równiutko rok przed pojawieniem tego wpisu “wracałem” do blogowania (http://www.maciejaniserowicz.com/2013/09/02/dev-mary/). Kiedy indziej pisałem o devshank (http://www.maciejaniserowicz.com/2010/09/06/skazani-na-devshank/)… więc to po prostu cykliczny odpoczynek, widocznie konieczny :)
Ten “cykliczny odpoczynek” nazywa się w niektórych miejscach “urlop wypoczynkowy”. ;) Jest bardziej potrzebny, niż się wydaje.
[…] 09/09/2014 Leave a comment procent Uncategorized Żaliłem się ostatnio jak to mnie melankolija dopadła i ze wszech sił oraz dev-zamiarów wycisnęła. Powodem takiego […]
Warto pamiętać, że programowanie to bieg długodystansowy a nie sprint, a wielu “freaków” o tym zapomina i po 5-6 latach takiego sprintu nie pozostaje nic innego jak zmienić branżę, bo na klawiaturę i kod już patrzeć nie mogą.
Ostrzenie piły nie zawsze polega na czytaniu kolejnego bloga, czy oglądaniu channel9. Czasami to grzybobraniu czy praca w ogródku a czasami jazda na motorze.