Skąd w zdegenerowanym dwudziestokilkulatku – programista? Wykluł się po prostu pierwszego dnia na uczelni? Oj, nie. Co jeszcze musiało się stać, by pojawiła się dev-moc?
Nie bardzo pamiętam, co działo się w ciągu 3 miesięcy między maturami a rozpoczęciem mojego pierwszego roku akademickiego. Pewnie po prostu to samo co wcześniej (––> “Procentografia #1. Nieprogramistyczne Preludium.“).
Do tej pory w cyklu Procentografia ukazały się następujące odcinki:
- #1 Nieprogramistyczne Preludium
- #2 Narodziny programisty
- #3 Narodziny pasji
- #4 Wyjście z cienia
- #5 Na podbój świata
- (...)
Ciut nie szafiarz
Jedna pozornie głupia decyzja spowodowała pewne zmiany. Decyzja odnośnie tego, co chcę widzieć w lustrze.
Wcześniej chodziłem ubrany non stop w te same dżinsy, jakieś abibasy i kilka powyciąganych tshirtów, pogryzionych przez mojego szczura – Franca – który wpadł pod raka, na zmianę. A w te właśnie wakacje wybrałem się z kumplem na zakupy i ubraliśmy mnie od stóp do głów… kompletnie inaczej. Zero dżinsów, zero tshirtów. Materiałowe spodnie, koszula, marynareczka. Do tego jakaś aktówka, okulary słoneczne. Elegancik jak się patrzy, sam siebie nie poznałem. A buty! Do ślubu kilka lat później szedłem w butach mniej eleganckich, niż wtedy zakładałem idąc do warzywniaka po ziemniaki.
Kompletna metamorfoza i okazało się, że niezmiernie pozytywna i umacniająca. Przestałem się kulić i garbić, zacząłem patrzeć ludziom w oczy. Nadal z pogardą i nienawiścią, ale teraz jak równy z równym. Powoli zacząłem nabierać pewności siebie. Ludzie przepuszczali mnie w drzwiach, rozstępowali się w autobusie… Serio! Byłem zszokowany, że tak niewiele trzeba.
Nie do końca rozumiałem dlaczego tak się dzieje, ale podobało mi się to. Sztuczne, ale konieczne. Potrzebowałem takiego bandaża. Tourniquet. Zewnętrznej, nieprawdziwej skorupy, pozwalającej rozpocząć proces powolnej syntezy czegoś na zgniliźnie cuchnącej w środku. Syntezy mnie, jakiejkolwiek osobowości.
Kilka miesięcy później znajoma z liceum zapytała: “gdzie przez wszystkie lata szkoły średniej był ten FACET?”. Wtedy nie odpowiedziałem. Teraz mogę: był nigdzie, był w piekle.
Dobra, dosyć o tym. W każdym razie: wtedy wyglądałem lepiej niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. Teraz już tego na szczęście nie potrzebuję, ale wówczas to był pierwszy element procesu powolnego wstawania z kolan. To i “Antichrist Superstar“.
I rok – start
Studiowanie okazało się całkiem spoko. Mało kto z nowych ludzi kojarzył mnie z poprzedniego życia, więc udało się nawiązać kilka znajomości. No i imprezować dalej. Słyszałem kawał, że impreza w akademiku polibudy wygląda tak: na środku pokoju stawia się miskę, do niej wlewa flaszkę, a potem każdy po kolei ściąga gacie i w tej misce kuca. W ten sposób jedną połówką całe piętro się nawali. Dowcip przedni, ale to niekoniecznie musi tak wyglądać. Wszędzie znajdą się koneserzy szampanów za 5zł. Yummy yummy yummy, I’ve got bubbles in my tummy!
Nie trzeba było się specjalnie przemęczać. Jedna poprawka już na pierwszej sesji (fizyka) próbowała wylać kubeł zimnej wody na nieogarniętą głowę: co będzie, jak mnie wywalą? Nie wywalili. Mogłem więc nadal balować i zajmować się bukmacherami (początek wychodzenia z nałogu, stawiałem po kilka zł bo więcej nie miałem).
Najciekawszy przedmiot: Turbo Pascal. Coś przebłyskiwało w głowie: to chyba po to znalazłem się na tej uczelni. Cały podręcznik przeczytałem, wszystkie zadania samodzielnie zrobiłem. Jednak fizyka, elektronika i analiza matematyczna przyćmiewały to, co fajne.
Co zresztą nie miało wtedy wielkiego znaczenia, bo rzeczy pozauczelniane i tak były fajniejsze.
Wakacje – american dream
Po I roku nadszedł czas na przygodę mojego dotychczasowego życia: wyprawę z kumplem do pracy, do USA. Wybłagałem u rodziców inwestycję – niebagatelną, bo kosztowało to ok 10tys zł – w ten wyjazd. Niedawno dotarło do mnie, że od zawsze marzyłem głównie o samochodach. Wtedy leciałem za ocean, aby po powrocie kupić sobie Celicę V (tę najfajniejszą, z chowanymi światłami) albo Mazdę 323F. Spoiler alert: nie kupiłem.
W całej tej historii jedna rzecz była zabawna i wydarzyła się jeszcze przed wylotem. Samolot kolidował z terminem sesji, więc musiałem pozdawać egzaminy wcześniej. Dobrze się składało, bo dzięki temu kilka z nich stało się czystą formalnością. Szczególnie cieszyłem się z analizy matematycznej – nie było absolutnie żadnych szans, żebym zdał to w normalnym trybie. Przedmiot prowadził groźny starszy gościu o ksywie Dziad, umówiłem się na egzamin ustny. Jeden ziomuś – generator dobrych tekstów – ostrzegł mnie dzień wcześniej: “tylko pamiętaj, żeby się ogolić“. “Dlaczego?” – pytam. “Żeby mu ud nie podrapać“. Do dziś się od ucha do ucha uśmiecham, gdy to sobie przypominam. Ogoliłem się, nic nie podrapałem, zdałem na 3-.
No i to tyle zabawności związanych z USA.
Polecieliśmy do Chicago na trzy miesiące jako malarze, exterior painters. Mieszkaliśmy z kilkoma Polakami w mieszkaniu wynajmowanym od jeszcze innych Polaków. Wszyscy z tego samego programu, do tego samego pracodawcy. Większość czasu spędzaliśmy na planowaniu na co wydamy tę górę kasy, którą zaraz zarobimy. Ale niespecjalnie skupialiśmy się na jej zarabianiu. Robotę mieliśmy zagwarantowaną, bez możliwości zwolnienia – część umowy programu Work&Travel. Więc mogliśmy się spóźniać, opieprzać, malować po 3x to samo, generalnie: mieć wszystko w dupie. I tak też było.
Ta uboga, smutna wersja zdobywania Zachodu miała miejsce całkiem niedługo po 9/11 i WTC. Wtedy w całych tych Stanach wcale nie było różowo, dolary nie oznaczały już ultra-bogactwa. Tym bardziej, jeśli przybywały w tempie o wiele wolniejszym niż trzeba, żeby po powrocie spłacić dług i kupić furę. Im więcej czasu mijało, tym powrót z tarczą stawał się mniej prawdopodobny, a kolejna porażka – coraz bardziej nieuchronna. Na koniec chodziło już tylko o odrobienie tych 10tys, mrzonki o samochodzie rozwiały się dość prędko.
Po kilku tygodniach, nie pamiętam już do końca dlaczego, poproszono nas dwóch o opuszczenie mieszkania. Albo: “wywalono na zbity pysk”. I co teraz… szukać nowego lokum? Babrać się w całym tym syfie, pracować, skoro i tak nie uda się (doh!) zrealizować planu? Jakoś tak… nie bardzo się chciało. Więc po prostu przeprowadziliśmy się do samochodu – grata kupionego od razu po przylocie.
Spaliśmy na parkingu, racząc się do snu wódą kupowaną w wielkich galonowych butlach. Nie byliśmy wtedy jeszcze pełnoletni wg ich prawa, więc wódę musiał nam dostarczać ktoś starszy. I tak to wyglądało: dwóch nachlanych gówniarzy (paragraf za picie “under 21”), bez mieszkania (paragraf za włóczęgostwo) mieszkających w nie do końca legalnym samochodzie (mieliśmy tylko jedną tablicę rejestracyjną, a rejestracja samochodu kosztowała X dolarów, więc postanowiliśmy tego nie robić).
Trwało to ze dwa tygodnie. Raz na jednym parkingu, raz na drugim. Ale nie tak wygląda “prawdziwa amerykańska wolność”: nieraz przeganiała nas ochrona. Higiena? W umywalkach w McDonaldzie. Ewentualnie prysznic raz na kilka dni, kiedy ktoś nam go udostępnił. Pamiętacie Piotrka-weterynarza z poprzedniego wpisu? No to właśnie, heloł! Wszystko jasne. Tyle, że my spaliśmy w samochodzie, a on w parku.
Przebukowaliśmy bilety i wróciliśmy po 10 tygodniach. Na warszawskim lotnisku miałem ochotę ucałować zafajdaną, ale POLSKĄ!, posadzkę. Bilans finansowy: minut pięć tysi.
Bilans życiowy: nie nadaję się, do niczego. Z niczym nie jestem kompatybilny.
Wypadałoby przemyśleć pewne sprawy… albo wszystko obrócić w jeden wielki nieśmieszny żart. Tak też zrobiłem. Ha-ha-ha.
II rok – kupidyn
Na drugim roku znowu najbardziej interesujące przedmioty to “programowanie obiektowe” i coś tam innego z programowaniem. C++ i Java, o ile pamiętam. Kształtował się zatem pewien wzorzec: COŚ mi się podoba. JEA! Ale też bez przesady, młodość ucieka, więc tak prawdziwie pouczyć się będzie można przecież kiedy indziej.
Pod koniec trzeciego semestru okazało się, że z jedną koleżanką ze studiów przypadliśmy sobie do gustu. Dobrze się rozmawiało i łaziło nocami po parku czy cmentarzach. Mówią “nie bierz dupy z własnej grupy“. I w sumie okazało się, że mają rację… ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałem.
II rok – MovieMaker
Na czwartym semestrze stało się coś dziwnego. Zaliczeniem jednego z przedmiotów był najbardziej skomplikowany dotychczas program. Dobierało się w zespoły i klepało kodzik. Do wyboru m.in. pasjans w różnych odmianach, jakieś gierki i inne ciekawostki.
My (ja + Joanna + ziomek od golenia się przed egzaminem) za długo staliśmy na fajce i spóźniliśmy się na zajęcia, w trakcie których można było wybierać projekt dla siebie. Został jeden. Taki najbardziej skomplikowany, co nikt go nie chciał: program do tworzenia filmów animowanych. Popatrzyliśmy na siebie przerażeni. Potem próbowaliśmy się motywować: “no jak to, my nie napiszemy?”. Niezależnie od wymuszonej odpowiedzi wiedzieliśmy, że jednak pewnie nie napiszemy. Nie wiemy nawet od czego zacząć. Przerosło nas to kompletnie.
Napisaliśmy. Pracowaliśmy we trójkę niezmordowanie. Wieczór po wieczorze powstawał MovieMaker, klepany w MFC. A na klawiaturę kapały łzy i pot. Koncept kontroli wersji był nam nieznany, więc kod wysyłaliśmy mailem, a merge robiło się ręcznie. Mimo to zrealizowaliśmy wszystko, co było do zrealizowania: dodawanie obiektów z bitmap, kręcenie nimi, pauza, animowanie tła… tak sobie myślę, że nawet dziś nie byłoby to banalne do napisania. Polegliśmy tylko na exporcie do avi. Ale to nic!
Zrobiliśmy najtrudniejszy projekt! DAŁO SIĘ! Gdy pokazywaliśmy program na zaliczeniu, cała grupa zebrała się przy naszym komputerze. Poradziliśmy sobie!
Duma.
Głos z niebios
Duma dumą, przyszły wakacje. Kontynuowałem karierę malarza sprzed roku, ale tym razem tutaj, w Białymstoku. Znajomy załatwił fuchę malowania balkonów. 8 godzin dziennie wdychania farby w upale i nie płacili w dolarach, ale nie trzeba było spać w samochodzie. No i codziennie wpadało do kieszeni 50zł. Przecież to paczka fajek i całkiem sporo browarów w knajpie! Kurde, Jezus, jestem krezus!
Zamiast pić tylko w weekendy, teraz można było łomotać każdego wieczora. W końcu człowiek pracujący, wreszcie “robię coś ze swoim życiem”.
A, tak na marginesie: to nie czasy, gdy rekruterzy rozchwytywali studentów informatyki. Nie było goldenline, linkedin… co nie miało większego znaczenia, bo wtedy nadal nie każdy miał w domu internet. Czy telefon komórkowy, jeśli już o tym mowa. Pomijając już fakt, że nic nie umiałem, na całym moim roku w czasie studiów w zawodzie pracowało może z 10 osób. Z tego co wiem to teraz jest inaczej. Tzn. nie że wszyscy wszystko umieją, tylko że mogą pracować. I bardzo fajnie.
Ale wracając..
Niczego nie przeczuwałem. Spodziewałem się, że do końca wakacji pomaluję setkę balkonów, a potem będzie jak dawniej. I “się zobaczy”. Nic nie wskazywało na to, żeby nagle moje życie miało się diametralnie zmienić. Ale właśnie wtedy stało się coś dziwnego.
Budzę się w pewną wakacyjną sobotę, łeb napierdziela jak zwykle. Co się wczoraj działo? Nieważne, trzeba to przespać. Ale… coś przeszkadza. Coś nie daje zasnąć. Coś formułuje dziwną myśl. Zamykam oczy, przykrywam gębę poduszką. “Zamknij się!!!“. Ale się nie zamyka. Jedna jedyna natarczywa myśl. Wwiercająca się w mózg. Wypalająca czoło od środka.
“Jest połowa studiów, dupa z ciebie a nie programista… czy po II roku umiesz chociaż napisać STOS?“.
Przez półprzytomny mózg zaczęły przewijać się obrazki wizualizujące zarówno samą strukturę, jak i kod. Pod powiekami skakały gwiazdki wskaźników. Nie dało się tego wygonić z głowy. Nie dało się zasnąć. Nie dało się nie słuchać.
Nie miałem wyboru, poddałem się. Skacowany, rozczochrany, brudny, głodny siadłem przed komputerem. Napisanie stosu w Borland C++ zajęło mi 3 godziny tej magicznej soboty. Ten czas, spędzony na wślepianiu się w niebieski ekran i biało-żółte literki, był punktem zwrotnym. U turn.
Mój demon-stróż rozpostarł skrzydła. Coś się zmieniło. Coś pękło, i wysypały się zera i jedynki. Nie wiem dlaczego, nie wiem skąd. Ale wyszło słońce, w tunelu zapaliło się światełko. W ciągu tych trzech godzin kompletnie poprzestawiały się priorytety. Pojawił się… sens. I perspektywa.
Od tego niepozornego dnia codziennie programowałem.
“Prick your finger, it is done, the moon has now eclipsed the sun
The angel has spread it’s wings, time has come for bitter things.”
To prawda. Z tą różnicą, że “bitter” miałem za, a nie przed sobą.
Tej soboty, latem 2004r, menel został programistą.
Morał
Można dużo.
Można się wyszumieć.
Można “korzystać” z życia.
Można mieć wszystko w dupie…
…i liczyć na to, że “kiedyś się ułoży”. Tylko…
…w końcu TRZEBA wziąć się do roboty.
Otrząsnąć się, ochłonąć. Spojrzeć z innej perspektywy.
Przejąć ster. Przestać łudzić się, że cokolwiek zrobi się samo. Bo się nie robi.
Możliwe, że właśnie TY siedzisz i zastanawiasz się: “co to będzie?”. Powiem Ci: jeśli nadal tak będziesz siedzieć i się zastanawiać, to NIC nie będzie.
Obudź się. DO ROBOTY!
C.D.N.
Do tej pory w cyklu Procentografia ukazały się następujące odcinki:
Ehh, dotej pory żałuję, że zgubiłem pierwszy program napisany w Delphi (cykliczna zmiana tapet)… 11 lat na karku mialem, w podstawówce jeszcze “pani od informatyki” chwaliłem
PWasiewicz,
No ja szukałem przy pisaniu tego posta źródeł do naszego MovieMakera i niestety nie znalazłem… Pewnie wala się gdzieś na jakimś cdromie w piwnicy.
To ja się pochwalę programem z technikum (praca dyplomowa – rok 1994). Tzn. pochwalę się faktem zachowania jednej z wielu kopii (wersjonowanie przez zmianę numeru pliku – 8 znaków) niekoniecznie jakością kodu: https://github.com/piotrbla/PrzepisanyDyplom/blob/master/NASTAW36.PAS
Eh.. te czasy kiedy zmienne nazywało się po polskiemu.. I cżłowiek się przejmował żeby projekt działał, a nie żeby implementował miliony patternów.. :)
Maćku, świetnie sie czyta Twoją historię! Już nie mogę się doczekać kolejnej części.
Mam jedno niezręczne pytanie typu ‘private’. Z którego jesteś rocznika? :)
Peter,
To spoko, cieszę się :). Rocznik ’83.
Historia ciekawa ;) Mam wrażenie, że część ludzi na roku, w tym ja miało takie przeobrażenie.
@Peter, zakładając, że na drugim roku w 2004 narodził się programista i Maciek “szedł normalnym tokiem” to stawiałbym na ’83.
Fajnie się czytało ;) Jak bym trochę czytał o sobie…tzn bez imprezowania i chlania bo się tym brzydziłem ale gdzieś na 2gim roku na serio polubiłem programowanie i robiłem to codziennie. Przerabiałem zadania z zajęć dodając jakieś nowe rzeczy.
A potem przyszedł czas na bekę z prymusów kiedy w branżowych serwisach o aplikacjach mobilnych opisywali moje wypociny. Szacun wśród prymusów (rok w rok mieli stypendium) i pytania: gdzie się tak nauczyłeś programować? – bezcenne ;)
Budzenie sie z pomyslami kiedys to pal szesc.
Ja sie nadal budze i jesli nie zakodze, to musze conajmniej rozrysowac i opisac caly pomysl. ^^
Pierwsza 6 z matematyki w liceum to napisany program (w Delphi) wizualizujący funkcje na osi x i y. Fajna zabawa. Kumpel to zrobił wykorzystując komponent (tylko podstawiał wartości. Ja to zrobiłem na canvasie -> z zoomem!!! Duma :D
[…] Procentografia #2. Narodziny programisty. […]
[…] Procentografia #2. Narodziny programisty. […]
[…] gdzieś jechać, na inną uczelnię, zagrabanicę, do nieznanych ludzi? Dziękuję bardzo, raptem 2 lata wcześniej z USA już wróciłem ledwo żywy. To nie dla mnie. A może […]