fbpx
devstyle.pl - Blog dla każdego programisty
devstyle.pl - Blog dla każdego programisty
13 minut

Relacja z koncertu Julii Marcell


16.12.2008

W piątek 5 grudnia do warszawskiej Cafe Kulturalna zawitała z koncertem Julia Marcell. Z tego też zacnego powodu i ja się tam zjawiłem ciągnąc ze sobą gromadę znajomych. W tym momencie nastąpi mocno spóźniona relacja z owego wydarzenia.

Lokalizacja

Na początek trochę narzekania z powodu lokalizacji. Wszystko zapowiadało się okej, długo oczekiwany przeze mnie występ pasuje do Pałacu Kultury, gdzie mieści się Cafe Kulturalna. Tylko, że… chyba nigdy nie miałem nieprzyjemności znaleźć się w tak nadętym, szcztucznie “oryginalnym” i “inteligenckim” miejscu. Miało się wrażenie, że tak goście, jak obsługa knajpy, chodzą nadziani na korek od wina wartego milion PLN. Czy kelnerowanie w tym miejscu to jakiś zaszczyt dostępny tylko najlepszym wybrańcom, że od razu trzeba się nadąć i chodzić z nosem pod samym sufitem?

O klienteli tego przybytku również nie da się powiedzieć wiele dobrego. W trakcie występu panował taki harmider i rozgardiasz, że Julia musiała aż zwracać ludziom uwagę pomiędzy piosenkami. Po prostu wstyd. Od razu pojawiła mi się w głowie lepsza nazwa na to miejsce: Cafe Bydlana. Nie obeszło się również bez przykrego incydentu: po jednej z piosenek ledwo trzymający się na nogach debilny pseudopatriota zaczął głośno domagać się utworów w języku polskim i drzeć się na lewo i prawo jak to on się nas wszystkich wstydzi bo tak jesteśmy zapatrzeni w język angielski. A z ust mu trawą wiało jak wiosną z łąki. Brawo.

Ale dość o tym, przejdźmy do części właściwej.

Występ

Już na początku okazało się, że trafiło się mi, ślepej kurze, prawdziwe ziarno. Chodzi mianowicie o miejsce, które dane mi było zajmować podczas koncertu. Nie dość, że był to pierwszy rząd, to jeszcze stałem praktycznie twarzą w twarz z Julią, oddaloną o może półtora metra. Stałem, patrzyłem, głupio się uśmiechałem i ignorując wszechobecny rozgardiasz skupiałem się na prawdziwym celu swojej wyprawy – zanurzyłem się w muzyce.

Zespół zagrał wszystkie piosenki ze swojego repertuaru i… cóż to było za przeżycie! Julia wyglądała wprost ślicznie. Dzięki szczęśliwemu ustawieniu mogłem do woli obserwować emocje płynące ze sceny. Niektóre utwory zaprezentowano nam wiernie, jak z albumu. Inne, jak chociażby Dancer, zostały nieco zmodyfikowane na potrzeby występu na żywo. Sama muzyka w połączeniu z wokalem wypadła nadspodziewanie profesjonalnie i naprawdę robiła niesamowite wrażenie. Klawisze, altówka, coś na kształt perkusji, a do tego słodki głos Julii i chórki reszty 3osobowego zespołu oferowały miks, od którego trudno się było oderwać. Każdy utwór kończył się gromkimi owacjami i okrzykami zadowolenia ze strony części publiki zainteresowanej występem. Tak wysoki poziom artystyczny był zapewne powodem prawdziwej burzy oklasków towarzyszącej końcowi wydarzenia. Na szczęście zespół uraczył nas nie jednym, nie dwoma, ale co najmniej trzeba bisami! Z racji ograniczonego repertuaru niektóre piosenki zostały zagrane więcej niż raz. To chyba coś znaczy?

A same piosenki… Wydawało się, że wszyscy zgromadzeni wokół sceny doskonale je znają. Jak cudnie brzmiały utwory z pierwszego dema, Storm. Jak interesująco wypadła interpretacja Dancer zapowiedziana jako opowieść o Britney Spears. Jaki niesamowity power okazał się mieć na żywo kawałek Night Of The Living Dead! Jak poruszająco wykonano mój ulubiony, piękny i wzruszający, utwór, Fear Of Flying. Jak wreszcie fajnie było dowiedzieć się o co chodzi w Jack The Ripoff, złożonym z wielu motywów z różnych hitów.

Naprawdę, warto było zjawić się w Cafe Kulturalna i przezwyciężyć pierwszy niesmak, warto było stać prawie dwie godziny w dusznym smrodzie dymu, warto było irytować się na przeszkadzający szmer rozmów, żeby w pełni dać się ponieść znanym przecież emocjom, tym razem na żywo.

I nie jest to chyba tylko moja opinia. Z wspomnianej wcześniej sześcioosobowej “gromady”, która pod moim przewodnictwem stawiła się w PKiNie, właściwie tylko ja miałem wcześniej styczność ze sztuką tworzoną przez Julię. Po zakończeniu występu spodziewałem się raczej pretensji i narzekań, a okazało się, że jedna z osób nabyła płytę, a trzy kolejne z chęcią pożyczą ode mnie moją kopię. Bilans zatem jak najbardziej pozytywny!

Dzięki, Julio, za ten koncert. Czekamy na kolejne, będziemy tam na pewno!

O płycie Julii Marcell “It might like you”

Na koniec jeszcze o samej płycie… Kupiłem ją w lipcu, kilkakrotnie próbowałem przelać tu swoje emocje z nią związane, i niestety nie udało mi się osiągnąć w pełni satysfakcjonującego rezultatu. Mimo to poniżej wklejam swoją ostatnią próbę, która miała miejsce na tydzień przed koncertem. Lepiej chyba nie będzie.


Do napisania tego tekstu siadam po raz trzeci. Po dwakroć w ciągu minionego półrocza ponosiłem sromotną porażkę, nie potrafiłem do końca zebrać wszystkiego, co warte jest napisania. Teraz mam jednak doskonałą okazję, aby spróbować ponownie – czy się uda?

Tematem przewodnim tego wpisu będzie album Julii Marcell “It might like you” – dokonanie niezwykle interesujące. Dlaczego? Jednym z powodów jest sama postać artystki. Julia to pierwsza Polka, która odniosła sukces na portalu www.sellaband.com. W skrócie – słuchacze z całego świata, którym spodobała się tworzona przez nią sztuka, wyłożyli niebagatelną sumę 50k dolarów aby umożliwić jej nagranie profesjonalnego studyjnego albumu. Po drugie – o Julii mogliśmy usłyszeć już półtora roku temu, gdy to wraz z Jackiem Barcikowskim zajęła pierwsze miejsce na świecie w konkursie Imagine Cup, w kategorii Film. A teraz… muzyka. Czyż na usta nie ciśnie się sformułowanie MA TALENT?

Z czym zatem mamy do czynienia? Na krążku czeka na nas muzyka młodzieńcza i pełna werwy, a jednocześnie dojrzała i przemyślana. Otrzymamy niejedną niespodziankę, czyhają tam niespodziewane zwroty melodii, patetyczne uniesienia i radosne podśpiewywania. Skojarzeń z innymi zespołami mam sporo. Ze względu na to, że nie jest to do końca moja półka, nie są one zapewne do końca trafne, jednak moja recenzja – moje skojarzenia;).
Pierwsze skojarzenie dotyczy warstwy tekstowej. Nie chodzi o treść i przekaz, a o swobodę wyrazu i niezwykłą umiejętność ubierania emocji. Niedoścignionym wzorem w tej materii jest dla mnie od dawna Trent Reznor z pierwszych płyt Nine Inch Nails. Zarówno u niego, jak i u Julii, mamy do czynienia z utworami nieregularnymi, pozbawionymi sztywnej konstrukcji “zwrotka/refren”. Dzięki temu, oraz oryginalnemu i charakterystycznemu doborowi zwrotów, rymów i intonacji, w każdym momencie może trafić się coś nieoczekiwanego. Było to dla mnie niemałym zaskoczeniem.
Obserwacje dotyczące strony muzycznej ciężko przyporządkować do konkretnej grupy. Wystarczy powiedzieć, że otrzymujemy kompozycje całkowicie niekomercyjne, mocno zróżnicowane i nieprzewidywalne. Pianino, altówka, wiolonczela, chórki, klaskanie, tupanie… Bardzo przyjemne, oryginalne i świeże połączenie.
Należy także nadmienić, że nagranie nie jest sterylnie “czyste”. Momentami słychać komunikację między członkami zespołu, czuć emocje towarzyszące tworzeniu utworów. Słuchaczowi może udzielić się niepowtarzalny klimat zgranej pracy zespołowej, który celowo pozostawiono na krążku.

Ale dość o tym. Znawcą i krytykiem muzycznym nie jestem, i nie tej warstwie nagrania chciałem poświęcić lwią część swoich wrażeń. W muzyce nie jest najważniejszy gatunek, melodia, czy image sceniczny. Najważniejszy jest przekaz i odbiór przez słuchaczy. Ja nie potrafię opowiedzieć o tej płycie poruszając się jedynie w standardowych kategoriach kompozycji, instrumentów czy wykorzystanych technik.
Tu kryje się coś więcej. W owym tekście wiele osób z pewnością dopatrzy się bezczelnej nadinterpretacji, przekolorowania czy czasami nawet dziecięcej naiwności. Ale – może to jest powód dla którego piszę właśnie o “It might like you”, a nie jednej z setek innych przesłuchanych płyt? Zobaczmy…

Relacjonując wrażenia z obcowania z tą płytą nie sposób skupić się na jednym konkretnym jej elemencie. Nie można opisać samej muzyki, samych tekstów, samego wokalu. Dla mnie osobiście dzieło to ma znaczenie dużo głębsze. Pozwoliło mi zidentyfikować i nazwać po imieniu wiele rzeczy, które wcześniej majaczyły gdzieś na horyzoncie. Chcieliście kiedyś zanurzyć się w świecie, gdzie spełniają się marzenia? Gdzie własnymi dążeniami, własną determinacją i ciężką pracą można osiągnąć to, co się pragnie? Potrzebujecie przykładu i motywacji? Włączcie wieżę, nałóżcie słuchawki… witamy na pokładzie.

Pierwsze, co najbardziej zwraca uwagę przy kontakcie z albumem, to uczucia płynące tak z samego materiału jak i z atmosfery go otaczającej. Jeśli miałbym spróbować nazwać je po imieniu to użyłbym słów: PRAGNIENIE i RADOŚĆ. Jak dla mnie jest to jedno mocne źródło pozytywnej energii. Fale frajdy i spełnienia płynące z piosenek i filmów zarejestrowanych podczas nagrywania są wprost porażające. Przykład: teledysk do piosenki Billy Elliot.
Dla mnie najważniejszą wartością, jaką niesie za sobą to nagranie, jest inspiracja. Tak często szastamy na lewo i prawo określeniami takimi jak “pasja”, “zaangażowanie” czy “przeznaczenie”, że z czasem możemy zgubić ich prawdziwe znaczenie. Kiedy ostatnio zastanawialiście się nad tym, nad ich najgłębszym sensem?
Ja zacząłem w lipcu, gdy z głośników popłynęły wersy
“the Holy Grail won’t find itself, are you truly interested?”
czy
“now you can go complainin’ about how you lack passion, but passion is something that likes to be conquered”
Czy cały czas robimy coś w tym kierunku? Satysfakcja i spełnienie samo się nie zjawi, trzeba na to zapracować.

“Chciałbym…” – każdy na swój sposób może dokończyć to zdanie. I co dalej? Odważni i zdecydowani biorą swoje “chciałbym” i wcielają w życie. My, reszta, zbieramy wszystkie “chciałbym…” i pieczołowicie układamy gdzieś z boku, gdzieś “na później”.
“My every dream hangs in the air like black baloon”
“I move carefully, don’t wanna break them, but it’s hard…”
Ja tak robiłem. Nadal robię. Z tą różnicą, że teraz już o tym wiem. To głupie, jak niewiele trzeba żeby to sobie uświadomić.
Piękny i smutny utwór “Fear of flying” jest właśnie o tym – o gromadzeniu wokół siebie takich czarnych balonów. I co z nimi dalej? Nic, bo…
“it’s just that I’m scared… I’m still not quite there…”
“and it all falls on my head again… isn’t that the best excuse?”
Jednak Julia chyba już nie boi się latać. A my?

Jak dla mnie znaczna część albumu jest właśnie o tym – o niemarnowaniu życia, o dążeniu w określonym kierunku. O niepoddawaniu się i znajdowaniu motywacji do działania. Czy tak naprawdę wiesz czego pragniesz, do czego zmierzasz bądź chciałbyś zmierzać? Czegoś, co zawsze, niezależnie od okoliczności, zostanie przy tobie. Bohaterka interesująco pomyślanej piosenki “Dancer” – i owszem.
“(…) You might break my heart, but you’ll never break my will
You might break my will, but I’ll always have my art
I’ll always have my art (…)”

Znajdźmy wszyscy swoją sztukę.

Mało tego – znajdźmy źródło nieustannej motywacji do takich poszukiwań i pokonywania przeszkód. Znajdźmy w sobie Billy’ego Elliota. On gdzieś tam jest – może śpi, może czuwa, ale na pewno czeka. Julia go obudziła.
“If you open my chest, if you can get through all the liquid (…) somewhere around my heart (…)
maybe you could see a little boy (…) he’s there between my bones”

When you write to Santa, I write to Billy… cause he’s my hero”
Każdemu można życzyć takiego “mieszkańca”. Do końca zrozumiecie po przesłuchaniu utworu, po obejrzeniu filmu. Naprawdę warto.

Nie oszukujmy się, nikt nie mówi, że wszystko pójdzie jak po maśle:
“Nothing shows up magically,
No princes, no white horses”

Ale jeśli czujemy, że coś jest nie tak… że czegoś brakuje… że może być lepiej… czy nie warto spróbować?

Pisałem już wielokrotnie wcześniej swoje nieustające motto: DO ROBOTY :).
“Screw common sense… I’ll take my chance”
Najwyższy czas odnaleźć małe magiczne drzwiczki na końcu krętej ścieżki i zapukać do nich. Najwyższy czas chwytać te czarne balony, a nie udawać, że ich tam nie ma.

Ja już nie piszę do Mikołaja. Odnajdę Billy’ego.

A póki co – kończę swoje momentami zbyt egzaltowane kaznodziejstwo. Za tydzień koncert, gdzie być może na żywo usłyszę o moim ulubionym strachu przed lataniem?

Dodawać nie trzeba, że płytę polecam z czystym sumieniem. Nawet jeśli słuchacie innej muzyki – dajcie jej szansę. Ja dałem, i nie żałuję. W internecie, między innymi na stronie Julii, można za darmo posłuchać kilku kawałków.
Jestem bardzo ciekawy co o tym myślicie, więc komentarze oczywiście mile widziane.

Na okładce widnieje napis “It might like you”. Myślę, że tak się stało – zostałem polubiany. Z wzajemnością.

0 0 votes
Article Rating
3 Comments
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
MiK
MiK
15 years ago

O my God!!! We are speechless!!!
Congratulations for your literary talent! However, don’t dream of becoming a preacher.

kidryk
kidryk
15 years ago

Moje zdanie znasz… :)

delorian
delorian
15 years ago

Macieju A. jestem wielkim fanem Twojego sposobu myślenia i przelewania go na papier :)

Kurs Gita

Zaawansowany frontend

Szkolenie z Testów

Szkolenie z baz danych

Książka

Zobacz również