Niedawno Paweł zadał na dotnetowej grupie FB pytanie: w jakiego typu firmie chciałbyś pracować jako programista? Link: https://www.facebook.com/groups/net.developers.poland/permalink/289388431242519/.
Sama ankieta jak i jej wyniki są w kontekście tego posta nieważne.
Pod pytaniem pojawiła się jednak dyskusja. Widzę, że bez logowania do fejsa nie można tego linka podejrzeć, więc wszelkie tożsamości pozostawię tajne łamane przez poufne. Początkową wypowiedź jednak zacytuję:
Gdyby nie było generacji strachu na rynku to ludzie woleliby startupy moim zdaniem bo każdy woli pracować na swoim ale niestety strach rodzi niewolnictwo i to dobrowolne, duża kasa, presja a potem wywalenie połowy pensji aby odreagować a po czterdziestce spada produktywność.
Dyskusja trwała sobie dalej przez kilka komentarzy, ale swoją opinię wyrażę także tutaj.
Autorka tego zdania sugeruje, że:
- ludzie nie robią “na swoim”, nie zakładają startupów ze względu na strach
- pracowanie dla kogoś innego to przymus cywilizacyjny (?)
- pracowanie dla kogoś to współczesna forma niewolnictwa
Kategorycznie nie zgadzam się z żadnym z tych punktów.
Na początek: słowo “niewolnictwo” zupełnie mi tutaj nie pasuje. Sam fakt, że mogę sobie wybrać jak pracuję, wyklucza jakiekolwiek niewolnictwo. Jeśli nie podoba mi się praca u kogoś to idę gdzieś indziej. Jeśli i tam mi się nie podoba, to idę jeszcze gdzieś indziej. A jeżeli i tam jest źle to… co mnie powstrzymuje przed założeniem czegoś własnego? Strach, z którego generacji niby się wywodzę? Czy rynek mi nie pozwala? Nie! Tak naprawdę to wiecie co nie pozwala mi “pójść na swoje”?
Nic. Nic mnie nie blokuje, nikt mi nie zabrania. Mogę zrzucić te metaforyczne kajdany i zrobić ze sobą co mi się żywnie podoba. Powiem więcej: dokładnie tak kilka (5!) lat temu zrobiłem! O czym poinformowałem świat cały ni mniej ni więcej tylko na niniejszym właśnie blogu w romantycznie zatytułowanym poście “Freelancing“. In ya face!
A co dalej? Dalej było bardzo fajnie przez długi czas. Aż do kolejnego posta, napisanego dwa i pół roku później: “Freelancing i okrutna rzeczywistość. Koniec devDream?“. Po różnych perypetiach utrzymałem własną działalność, bo tak wolę. Ale już nie staram się o klientów, nie robię dużych zleceń “na boku”. Można by rzec: wróciłem na galerę czy też do kopalni, gdzie moje miejsce, i dałem się zniewolić po raz kolejny. Tylko nie tak bezmyślnie jak bezpośrednio po studiach, co mnie w stronę “robienia na swoim” pchnęło na samym początku.
Jak wyglądało moje życie jako freelancer? Nie było źle, było wręcz bardzo dobrze. Pewnie dlatego, że nie był to typowy freelancing gdzie mam co i rusz nowy projekt, tylko głównie utrzymywałem się z jednego stałego zlecenia, ale i tak lubiłem robić więcej niż jedną rzecz naraz. Musiałem być dostępny średnio 20h na dobę. Musiałem czytać – za darmo – dziesiątki beznadziejnie skleconych analiz i pomysłów, z których z reguły nic nie wychodziło. Musiałem użerać się z klientami, którzy wychodzili z założenia że z pierwotnej umowy liczy się tylko termin i wynagrodzenie, a zakresem projektu można sobie dowolnie manipulować. Musiałem marnować czas na maile i rozmowy na temat projektów, których budżet – jak się okazywało na końcu – był niższy niż moje ówczesne tygodniowe zarobki, a roboty było co niemiara. Musiałem ostro kalkulować planując urlop, bo bardzo często koszty jakiegokolwiek wyjazdu były niższe niż brak wpływów z projektów przez X czasu. Że o wszelkich “wolnych” świętach nie wspomnę. Albo o chorobie, podczas której ZUS wypłaca chyba coś ok 300zł miesięcznie (pewny nie jestem, na szczęście nie przyszło mi tego testować).
Nie zrozumcie mnie źle – ja to wszystko lubiłem. Mogłem to robić, chciałem to robić, więc to robiłem.
Ale już nie robię. Bo nie chcę, a nie bo “nie mogę”. Teraz siadam do komputera ok 7:30, a pracę zaczynam ok 8:00. Prawie zawsze pracę kończę o 14:30. Do kolejnej 8:00 mogę nawet komputera nie włączać. Laptopa nie musiałem kupować – wybrałem ja, a kupiła mi firma. Wielki monitor – też. Drugi – mniejszy – też. (zresztą zobaczcie sobie tutaj: http://www.maciejaniserowicz.com/2013/09/16/xnoteclevo-p150em-dell-27-u2713hm-i-wciete-biurko/). Jeśli potrzebuję jakiegoś oprogramowania – to też je mam.
A te niecałe 7h spędzone w pracy to też nie jest klepanie gówna które mnie do wymiotów doprowadza – robię coś, co naprawdę mi się podoba. Jest różnorodnie, jest wymagająco. Mam wszystko to, co najbardziej podobało mi się we freelancingu, bez wszystkiego tego, co mi się nie podobało. Właśnie niedawno minął rok mojej pracy w aktualnej firmie (Ultrico) i jest mi tak dobrze jak jeszcze nie było. Niewolnik? Phi! Niewolnicy daliby się pokroić za coś takiego!
A że nie mam własnego startupu? Produktu? Nie dlatego, że się boję. I nie dlatego, że nie mam pomysłów. Tylko dlatego, że nie chcę. Dlatego, że znam bardzo mało udanych startupów i bardzo dużo nieudanych. Jeden startup sam własnoręcznie zaimplementowałem, tyle że za cudze pieniądze – i nawet te pieniądze, nie licząc marketingu i czasu zmarnowanego na szukanie klientów – się raczej w ciągu ostatnich lat właścicielowi nie zwróciły. A pomysł i wykonanie miały ręce i nogi. Propozycji “dołączenia” do innych startupów (“masz trochę kasy i trochę udziałów a jak wypali to będziemy żyć jak królowie!”) dostałem przez minione lata bardzo wiele. Kilka z nich zrecenzowałem, pomogłem w ustaleniu pewnych technicznych kwestii, ale nie zgodziłem się ani razu. Żaden nie odniósł nie tylko sukcesu, ale mało który w ogóle dotarł do końca.
Nakraść pieniądze z Unii i “spróbować zrobić coś genialnego” (stronę o kotach?) ? Jak ktoś chce to niech próbuje. Bo NIE JEST niewolnikiem. Bo MOŻE. Chociaż takich unijnych startupowców-darmozjadów to ja osobiście bym batogiem wysmagał.
A jeżeli ktoś pracuje “nie dla siebie” i faktycznie czuje się niewolnikiem to odeślę do (podrzuconego zresztą przez jednego z uczestników fejsbukowej dyskusji) posta: “Nie wiedź fałszywego żywota poświęconego pracodawcy swemu“.
Howgh, rzekłem, ulżyło. Róbta co chceta, po prostu, ale najpierw pomyślta. I nie wyciągajta wniosków rozlewających się na całą grupę ludzi na podstawie własnych, najwidoczniej krzywych, doświadczeń, dorabiając dziwną ideologię do czyichś świadomych decyzji. To jest akceptowalne w sferze artystycznej (vide Nine Inch Nails), ale nie przeginajmy…
A co Wy sądzicie na ten temat? Nie macie startupów (jeśli nie macie) dlatego że się boicie? Pracujecie tam gdzie pracujecie bo musicie? Czujecie jakieś zewnętrzne ograniczenia w podejmowaniu decyzji?
Ja pracuję w obecnej firmie, bo chcę. Nie jest może genialnie, jest sporo syfu do zrobienia, jest sporo “politykowania”…
W zamian mam przyzwoitą pensję (jak na moje umiejętności), pracę zdalną – generalnie jest ok. A to, że nie robię super rzeczy? Taka praca, nie wszyscy mogą robić super rzeczy. Mi zależy na zdalnej pracy i to mam.
Ogranicznikiem w moich decyzjach co do zmiany pracy jest rodzina i “konieczność” pracy zdalnej. W okolicy nie ma takiej firmy w której chciałbym pracować, z drugiej strony niewiele firm zgadza się na pracę zdalną.
pawelek,
Ano właśnie, każdy musi sobie zdefiniować co jest najważniejsze. Dla mnie z kolei najważniejszymi były praca z domu, niepełny etat i brak sharepointa. Nie można mieć WSZYSTKIEGO, bo też i żadna praca tego nie daje.
Spoko że się udało znaleźć co chciałeś, a syf wszędzie się znajdzie tylko w różnych ilościach :).
Niewolnictwo w IT | Maciej Aniserowicz o programowaniu…
Dziękujemy za dodanie artykułu – Trackback z dotnetomaniak.pl…
Nie śledziłem dyskusji, ale blotkę przeczytałem z zainteresowaniem. I jak zwykle są rzeczy, z którymi się nie zgadzam:
– Krótka: ZUS. Nie 300PLN, tylko tyle za ile zapłaciłeś. To wyłącznie twój wolny wybór czy to 300 czy więcej. Więc narzekanie, że tylko 300 nie do końca jest fair.
-Długa: Tak zwany strach. On jest niezwykle ważny i faktycznie motywuje (głównie negatywnie) ludzi do określonych działań. Czasem tylko nie jest bezpośrednio zauważalny, bo świadomie lub nie, opakowany jest w coś, co nazwałbym indywidualnym zarządzaniem ryzykiem. Albo zarabiam mało, za to mój los jest przewidywalny do emerytury albo wchodzę w coś z większym ryzykiem porażki, za to z nadzieją na większe pieniądze albo w ogóle rzucam się w przepaść wiedząc, że albo wyląduję i będą mi zazdrościć albo walnę o glebę wywołując co najwyżej wzruszenie ramion gawiedzi. Różne rzeczy wpływają na poziom ryzyka możliwego do zaakceptowania, ale każdy ma swój limit. A powyżej niego właśnie strach (być może przełożony na PLN) sprawia, że jednak się nie podejmujemy. Tak na marginesie, to właśnie poziom tego strachu mógłby służyć jako najlepsza ocena merytorycznej wartości startupu. Te projekty w ogromnej większości są żałosne i ich niedoszli twórcy wolą powiedzieć “boję się zaryzykować” niż “to nie ma szans się (rynkowo) udać i szkoda mojego czasu”. Tak więc strach istnieje i wpływa na decyzje. I dobrze. Na szczęście tę emocję mamy w instynktach jakośtam wbudowaną. Bo alternatywą musiałoby być nauczenie się o co chodzi w podstawach ekonomii i rzetelne policzenie czy całość wyjdzie na plus czy niekoniecznie.
Póki ludzie będą stwierdzać, że dokładne wyliczenie nie jest potrzebne lub póki nie będą go potrafili dobrze zrobić – pozostaje niesprecyzowany strach jako ogranicznik. Jego roli nie można ani zlekceważyć ani nadmiernie rozbudować, ale z całą pewnością on istnieje.
gt,
I gites, jak zwykle gdyby można było dać lajka do komentarza to bym dał;).
Co do strachu… to nie patrzę na niego w ten sposób. Dla mnie jest to po prostu ‘zdrowy rozsądek’. I nie jest to raczej nic charakterystycznego dla naszych czasów czy naszej cywilizacji. Miliard lat temu nasz przodek, małpolud z dzidą, mógł wybrać czy złapie królika na obiad czy zaryzykuje i pójdzie sam na na stado bizonów żeby cała wioska miała co żreć przez miesiąc jeśli mu się powiedzie. Problemy inne, ale zasada ta sama.
Co do ZUSu to racja, dostaję tyle za ile zapłacę. I nie narzekałem bo więcej nie oczekuję (właściwie to niczego nie oczekuję od tej organizacji), tylko zwracałem uwagę
Myślę, że gdyby to był wyłącznie zdrowy rozsądek, to decyzje poparte byłyby Excelem. A zwykle nie są albo są podparte jednostronnymi argumentami mającymi dowieść założonej z góry tezy.
Ordynarnie generalizując, mogę stwierdzić, że brakuje nam wiedzy na przykład o zarządzaniu firmą, czy o ekonomii. Nawet jak się trafi ktoś, kto planuje lepiej niż “zrobię startup i będę bogaty”, to i tak zwykle nie na twardych podstawach opiera decyzję wejść czy nie wejść. I pozostaje czucie i wiara. “Myślę, że to się nie uda” jest podejściem z czasów bizonów obojętne czy nazwiesz to zdrowym rozsądkiem (jak uda się rozważyć więcej niż 2-3 aspekty) czy strachem jak w całości oprzesz się na intuicji.
Tak zupełnie na marginesie – przecież taka wiedza jak racjonalnie sprawdzić szansę przedsięwzięcia powinna być absolutną podstawą dla codziennego funkcjonowania większości ludzi. Czemu w szkole uczyli mnie rozmnażania zielenic z rodziny toczkowatych (do dzisiaj pamiętam o diploidalnych zygosporach) zamiast podstaw ekonomii…? Ale to już zupełnie inna historia.
Myślę że nie tylko strach jest istotnym czynnikiem. Dzisiaj przeczytałem bloga zuch rysuje – gdzie autor napisał że freelancer musi być trochę accountem – i wywołało to odruch nieprzyjemny w komiksie, ale taka jest rzeczywistość. Wszyscy którzy mówią “startup ponad wszystko” zapominają że te firmy które już działają mają jakieś procedury. Zasady. Sposoby. Niby jest to jasne (można wyczytać), ale jeden dzień pracy wart 1000 słów…. Upadki startupów biorą się z dwóch powodów – niedoceniania tego co wiąże się z firmą (zdobycie i utrzymanie Klientów, balans pomiedzy nowym a utrzymaniem starego, itp) oraz z lęku – czy produkt jest ok, opinii innych lub braku kompetencji miękkich. Więc i tak – strach jest silnym antymotywatorem, ale też komfort życia jest silnym motywatorem za pracą na “etacie” – bez względu na formę umowy.
Nie pozostaje mi nic innego jak odcisnąć obie łapki pod postem.
Przez ostatnie parę lat dotknąłem różnych form zatrudnienia, kodowałem sam z domu, w małej firmie, w sporym korpo. Każde podejście ma zady i walety. Ale z tego co zauważyłem, to najczęściej pretensje mają osoby, które nie próbują same nic zmienić. Czyli taki przysłowiowy Kowalski, trafia do dużej firmy, mijają lata, a on narzeka na papierkologie, na polityke, na nudne projekty – ale tak jak napisałeś – nic poza nim samym nie blokuje go przed odejściem.
Od paru lat mam swoją działalność, ale szczerze mówiąc przeszły mi już pomysły na budowanie własnej marki, rozwijanie firmy itd. W tym momencie siędzę w typowym korpo, na które sporo osób narzeka – ja widzę więcej pozytyów, wciąż mogę się rozwijać, mam tu ciekawych ludzi z którymi mogę podyskutować, mam dobrą kasę, a w 99% przypadków jak sam nie zepsuje, to 17:00 jestem już w windzie. Działalność została, ale kompletnie zmieniłem charakter, pracuje jako konsultant, dodatkowy członek zespołu, nie dbam już o klientów, deadline, wymagania – tym zajmuje się ktoś inny. Ja klientów mam dość ;)
Podsumowując, każdemu kto ‘ma dość’ w swojej firmie proponuje wydrukować wymówienie i iść do szefa. Wiem, że zaraz się pojawią odpowiedzi, że rodzina, dzieci, rachunki, pieluchy i g.. po łokcie. Ale spójrzcie z szerszej perspektywy, średnia pensja programisty pozwala całkiem ładnie odłożyć, a sam rynek wciąż ma wielkie ssanie.
Poznajcie smak kontaktu z klientem, dopinania wszystkiego samemu, a potem trzymanie kciuków żeby opłacili fakturę w terminie :)
Co do startupu – zależy jak definiujemy startup. Czy jako produkt, który czeka na ludzi czy jako młodą, rozwijającą się firmę stworzoną przez pasjonatów. Jeżeli to drugie to istnieje duża szansa na przetrwanie, tworzenie fajnych rozwiązań (również dedykowanych), a do tego zrobienie aplikacji/programu/strony i próbowanie tego sprzedać. Tak na prawdę wszystko zależy od ludzi, ich determinacji i organizacji :)
Zdrowy rozsądek czy instnkt samozachowawczy, jakkolwiek go nazwiemy to on kieruje naszymi poczynaniami. A każdy ma swoje uwarunkowania, które wpływają na to jak bardzo jest aktywny lub pasywny. Żałuję że nie mozna zrobić eksperymentu i każdemu z malkontentów dać tą szansę i usunąć blokery, a potem cofnąć czas i zapytać jak było? Być może na zakończenie takiego eksperymentu pojawi się wniosek że apetyt rośnie w miarę jedzenia i narzekanie/niewolnictwo trwa nadal. A i tak nie przekonałbym tym eksperymentem niedowiarków. Oni tak mają…
Podzielam pogląd, że to nie jest niewolnictwo, bo ono wyraża się przez zakazy wbrew woli. “Tak chcę odejść z tej firmy/projektu etc..” “Nie, nie wolno ci tego zrobić, bo mam taki kaprys” Tego typu dyskusja wskazywałaby na niewolnictwo.
Nie zmienia to jednak faktu, że zapewne i w świecie IT możnaby napisać współczesną wersję Janko Muzykanta, o utalentowanych programistach, którzy nie mogą sie rozwijać bo są uwarunkowani przez okoliczności które ich otaczają
[…] zmienia to faktu, że w życiu będą pojawiały się takie patologie jak te które opisuje Maciej Aniserowicz w poście na temat Niewolnictwa w IT „..użerać się z klientami, którzy wychodzili z założenia że z pierwotnej umowy liczy […]