28 maja roku pańskiego 2008 o godzinie 21 rozpoczął się koncert zespołu Metallica. To już siódmy raz w naszym smutnym kraju. Wczoraj, tak jak i ostatni raz cztery lata temu, na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Przed kilkoma godzinami powróciłem do domu z owego wydarzenia, a że było to wydarzenie zauważalne w skali krajowej, wrażenia swe tu umieszczę (pierwszy prawdziwy post w kategorii priv od założenia tego bloga, jak widać niewiele się u mnie dzieje).
Miniwstęp
Na początku zaznaczyć muszę, że wielkim wielbicielem wspomnianego zespołu nie można mnie nazwać. Szaleję za albumem S&M, znam większość utworów z repertuaru zespołu, jednak poznanie która piosenka jest z jakiej płyty czy wyrecytowanie większości tekstów z pamięci to za wysokie jak dla mnie progi “fanostwa” – nie ten level wtajemniczenia.
Więcej: był to mój pierwszy koncert takiego formatu w życiu, wcześniej miałem jedynie niewielkie doświadczenia z polskimi gwiazdeczkami (pomroczne potupaje na juwenaliach) i gwiazdami (Maleńczuk & Pudelsi). Dlatego też wszystko zawarte poniżej może być samymi oczywistymi oczywistościami, ale niech tam.
Oczekiwania i wyobrażenia
Ja swoje bilety miałem już od stycznia, więc można powiedzieć, że w jakiś tam sposób czekałem na ten dzień. Po pierwsze – byłem niesamowicie ciekaw jak wygląda taki spęd, jaka panuje atmosfera podczas tak ogromnego zbiegowiska. A po drugie – moja J o tym koncercie marzyła nie od miesięcy, ale lat (“ach, jaki ten Hammett jest cudny!”;)), więc nasz udział w tej imprezie był przesądzony już dawno.
Czego się spodziewałem? Numery “serktor 28, rząd 57” niewiele mi mówiły. Nie zabrałem zatem ze sobą lornetki żadnej maści, które to urządzenie okazałoby się dość przydatne. Poza zobaczeniem CZEGOKOLWIEK na scenie spodziewałem się także średnio-marnego spektaklu w wykonaniu Metalliki. Moje wyobrażenie o tym zespole “live”, podsycane zresztą opiniami znajomych (prawda, Gutek?), można streścić w kilku słowach: wyjdą na scenę, rzemieślniczo odegrają kilka starych hitów, równie beznamiętnie odbębnią z obowiązku Frantic czy St.Anger, czym nikomu przyjemności nie sprawią, następnie zgarną kasę i odjadą w siną dal. Ja chciałem tylko jednego – wydrzeć się “MASTER MASTER!!!” i zapomnieć o całej sprawie. Widać więc jasno, że zbyt wiele się nie spodziewałem i moje wymagania sufitu nie sięgały.
A…
…jak to było w rzeczywistości?
Po dotarciu w okolice stadionu (co nie było tak banalnym zadaniem zważywszy na fakt, że z autokarowego parkingu trzeba było drałować ok pół godziny przez las żeby się tam znaleźć) krótkie zorientowanie się w sytuacji i szybka decyzja – pizza i piwo wygrało z supportami (Mnemic + Machine Head). Minibiesiada i wchodzimy na stadion. Dość niska temperatura i silny wiatr nie umilały oczekiwania, ale kilkanaście minut przed wystąpieniem zespołu obiekt był już pełen po brzegi. 60 tysięcy ludzi złaknionych mocnego brzmienia! Pierwsze wrażenie: “o kur…, ale to wielkie!”.
I się zaczęło… Czy to z zimna, czy to z ekscytacji, trybuny zaczęły falować. Fala za falą, kilkadziesiąt razy, raz po razie, las rąk w górze. Od razu zapominało się o niskiej temperaturze. Po takiej rozgrzewce kolejny wysiłek: z głośników popłynęło “The Call of Ktulu”, co oznaczało start dzikiego skandowania “ME-TAL-LICA! ME-TAL-LICA!”. Wywoływanie momentalnie przerodziło się w rozrywający powietrze jednostajny ryk i burzę oklasków, gdy tylko gwiazdy pojawiły się na scenie.
Po pierwszym oszołomieniu i zachłysnięciu się atmosferą nastapił lekki negatywny szok: skąd mam wiedzieć że to oni, skoro mają rozmiar mrówek? I po drugie: dlaczego prawie nic nie słychać? O ile pierwsza kwestia to tylko i wyłącznie moja wina, podjęta z całą premedytacją (trzeba było iść na płytę, twardzielu) i po kilku chwilach można się było przyzwyczaić do całkiem znośnego obserwowania wszystkiego na telebimach, o tyle problemy z nagłośnieniem miały niestety miejsce aż do końca show. Tragicznie nie było, ale od organizatorów wydarzenia o takiej skali można wymagać o wiele więcej.
Ale to już nieważne. Czas przejść do wrażeń z samego występu.
Repertuar… Jak dla mnie – całkowite zaskoczenie. Rozpocząć koncert piosenką “Creeping Death” sprzed 24 lat? A zaraz potem “…And Justice For All”, zaledwie cztery lata młodszą? Moim zdaniem bomba, i chyba nie tylko ja tak myślałem. Pierwsze sekundy każdego utworu witane były gromkimi brawami, a niekiedy nawet rykiem radości (“TAAAAK, JEEEEEEST!!!” + tytuł piosenki) dobiegającym z różnych stron. Dla mnie jednak koncert rozpoczął się tak naprawdę dopiero przy czwartym czy piątym utworze: “Devil’s Dance”. Tutaj jak ulał pasuje nieśmiertelny cytat: “Nie spodziewałem się hiszpańskiej inkwizycji!”. Jadę na koncert, a zespół raczy mnie moim ulubionym kawałkiem, wcale nie największym hitem?? OŁ JEA!! Gdyby nie ta piosenka to pewnie wyszedłbym z koncertu z mieszanymi uczuciami, a tak… ze stadionu zszedłem prawie 12 godzin temu, a jeszcze do końca nie odzyskałem głosu. Dopiero gdy dałem się porwać atmosferze panującej wokół, gdy stałem się częścią rozekscytowanego tłumu, gdy wraz z sąsiadami krzyczałem z całych sił – wtedy poczułem że to jest to! Tym bardziej, że Hetfield i spółka nieustannie rzucali w naszą stronę same niesamowite hity. Jakże brzmiało szaleńcze “OBEY YOUR MASTER!!!” wyrwane z 60 tysięcy zachrypniętych gardeł! Jak niesamowity klimat wytworzył się przy chóralnym “SANITARIUM, JUST LEAVE ME ALONE!” czy “BACK TO THE FRONT!” z Disposable Heroes! A w momentach instrumentalnych – klaskanie w rytm lub zwierzęce “HEY! HEY!” nie dało zespołowi zapomnieć, że jesteśmy tu z nimi. A co dla uspokojenia? Najpierw “Unforgiven” – na żywo poruszające jeszcze bardziej niż z płyty. A w kolejnej “przerwie w wyciu” najbardziej niesamowity jak dla mnie moment koncertu… Że “Nothing Else Matters” jest jedną z ballad wszech czasów – to wiadomo od zawsze. Ale jak to brzmi, gdy razem z Hetfieldem śpiewa i nuci tak ogromna masa ludzi! Gdy nad stadionem niesie się kołyszący, a zarazem jakże rwący potok słów intonowanych i akompaniowanych przez Hetfielda, jednak u jego źródeł tak wielka liczba poruszonych głosów! Sam się po sobie nie spodziewałem, że mogę dać się ponieść takiemu zjawisku. Oprócz elektryzujących dźwięków i dziwnego uczucia jedności ze wszystkimi uczestnikami tego spektaklu klimat budowały dziesiątki tysięcy ekranów komórek rozświetlających cały stadion – ciemne niebo u góry, a świetlisty dywan w dole. Setki zapalniczek drgającym złotem równoważyły sterylną biel ekranów komórkowych, zmuszając bezwolne ciało do śpiewania razem z rzeszą pozostałych obecnych. Odpoczynek nie trwał jednak długo, momentalnie uszy zaatakowała kolejna nawałnica bezlitosnej mocy, której nie sposób było się oprzeć. I tak non stop, przez dwie bite godziny.
Dziwić może brak choćby jednego kawałka z St. Anger, jednak raczej nikt zawiedziony tym faktem nie był. Kto by zresztą tego żałował, gdy zamiast rozdrapywania niekwestionowanej porażki ojcowie metalu zaserwowali nam porażający One z serią efektów dymnych, wybuchów, i sztucznymi ogniami? A zaraz po nim, na zakończenie, Enter Sandman, wyryczany przez publiczność spodziewającą się końca widowiska?
Tak, to było widowisko. Pomimo braku “uwielbienia” dla tej kapeli, pomimo nieznajomości liryków z większości zwrotek, pomimo wreszcie początkowego zawodu – zostałem porwany. Jednak jak tu nie dać się porwać, gdy wokół stoi (bo chyba nikt nie siedział) 60 tysięcy osób w różnym wieku, o różnym usposobieniu, różnych poglądach i różnej naturze, połączonych i niesionych mocą czterech mistrzów w swoim fachu, którzy bezapelacyjnie udowodnili, że pomimo błyszczącej gdzieniegdzie łysiny, pomimo miliona lat na scenie, pomimo trudnej przeszłości i nie zawsze udanych kroków – nadal rządzą! Jak tu nie drzeć się z całych sił “ME-TAL-LICA! ME-TAL-LICA!” razem z tłumem dopominającym się o bis?
A gdy już o bisach mowa… Bisy były trzy. Jednego z zagranych utworów nie znałem, drugi to “So what”, a przy trzecim wszyscy o mało sobie nie wypruli płuc. Szaleńcze “SEEK AND DESTROY!!!” musiało się nieść daleko, daleko, daleko…
Zostało jeszcze odniesienie się do kwesti “rzemieślniczości”, “robotyzmu” i “niekontaktowości” zespołu… Na szczęście wszystko to okazało się wczoraj absolutnie nieadekwatne do tego, co można było obejrzeć. Hetfield bardzo często zagadywał ze sceny, teksty w stylu “it’s good to be back after four years” były na porządku dziennym (nocnym/wieczornym?). Na samym początku koncertu, gdy jeszcze było widno, pierwsze rzędy pod sceną rozwinęły na sobie ogromną polską flagą z napisem “Polish fans for Metallica” (dokładnie nie widziałem co tam było). Po dwóch utworach Hetfield przerwał i zwrócił na to uwagę: “Did you all see that banner? It’s beautiful, thank you Poland!”. Z jednej strony – cóż innego mógł zrobić? Z drugiej strony – miło. Zdarzyły się też inne przerywniki, przykładowo na pytanie Hetfielda “How’s the business after these four years?” ryk z tyłu odpowiedział: “U mnie dobrze, znalazłem pracę” :). Inny minidialog: James pyta “How many of you have seen Metallica before??” na co w górę leci oczywiście las rąk. Reakcja: “Bullshit, you just raise your hands cause you don’t want to look like a dick!”. Całość została zakończona innym miłym akcentem – ktoś z publiczności rzucił na scenę polską flagę, a zespół najpierw ją podemonstrował a na koniec zawiesił na perkusji.
I chyba najważniejsze – ci faceci wyglądali jakby się naprawdę dobrze bawili! Cały czas jeden podchodził do drugiego, robili do siebie miny, uśmiechali się… nic nie było na siłę. Na koniec, podczas ostatnich braw, po wszystkich bisach, stanęli objęci i można było z tego odczytać: “niejeden raz jeszcze zagramy, niejeden hit stworzymy”. Trzymam kciuki!
Na koniec…
…nie ma zbyt wiele do napisania. Zdjęć nie zamieszczę, bo nie robiłem, fimów nie podlinkuję, bo nie kręciłem. Trochę można poczytać na tvn24 czy onecie, pewnie wkrótce na youtube czy wrzucie ludzie zamieszczą to co nagrali. Jest na co popatrzeć, chociażby na przedkoncertowe fale.
Po odłożeniu instrumentów każdy z członków zespołu powiedział kilka słów. Ulrich, zamiast standardowego “You rock” czy “You kick ass, Poland!” zdobył sie na coś wiecej, a mianowicie: “Let’s not wait another four years to do this again, shall we? See you next year, we’ll visit you with our new album!”. Cóż można dodać: czekam! Może tym razem spotkamy się pod samą sceną?…
UPDATE 1 (15:45, 29/05/2008):
Uno: z innych relacji w sieci wynika, że pierwszy puszczony utwór to Ecstasy of Gold a nie Call of Ktulu. Jak pisałem, mega-znawcą nie jestem:). Zresztą co za różnica.
Po drugie – garść linków z YouTube obrazujących powyższe słowa: najpełniej opisane Nothing Else Matters (jeszcze mnie ciary przechodzą jak to oglądam), przedkoncertowa fala, efekty specjalne z One, zadziwiająco dobrej jakości Master of Puppets… Linkować można by długo, ale to chyba najciekawsze jak dotąd materiały. Dla niezaspokojonych: po prostu wyniki odpowiedniego wyszukiwania z YouTube.
heh, kurczę aż ciarki przechodzą. Za rok jadę z Wami :)
btw. procent szacunek za styl. To pewnie dlatego, że przeczytałeś trylogię 17 razy.
Jak można iść na Metalikę na trybuny? :) Doh.
@JJ:
Propozycja była -> nie chciałeś -> płacz ;). Za rok koniecznie. Chociaż z drugiej strony podobno 4 lata temu też obiecywali że wrócą za rok… A co do stylu… dzięki. I nie 17 tylko 7, ale w każdym razie Henio jest miszcz!
@Kocureq:
Co poradzić, jak się nie wie jak to wygląda to się idzie na krzesełka:) Zresztą chyba za stary i za nudny jestem na szaleństwa pod sceną… Tak czy siak następnym razem będzie to wymagało głębszego zastanowienia.
byłem, widziałem, to jest to! Na środku płyty mniej więcej byłem, jakość dźwięku była super. Na następny raz polecam płytę :)
Rewelacyjna relacja ;)
oszałamiający styl piśmienniczy ;)
:) Dudik też tak myślę… normalnie poeta hihihi
ale ogólnie bardzo fajnie opisany koncert, Ja niestety nie byłam ale może kiedyś…
Trafiłem tutaj z dwusetnego posta :) Niestety nie mogłem wziąć udziału w opisywanym koncercie, ale bilet już spokojnie czeka na czerwiec tego roku (jak widać mają roczne opóźnienie). Do zobaczenia na płycie :)